Obserwując ostatnio Krakowskie Przedmieście i jego okolice (także medialne), nietrudno było poczuć smutek z powodu braku zdecydowanych działań hierarchów Kościoła katolickiego. Najchętniej i długo (zdecydowanie zbyt długo) mówiono: to nie nasza sprawa, Kościół tego krzyża nie stawiał. Gdy zaś usłyszeliśmy wreszcie jasny głos kierownictwa episkopatu, że krzyża nie można czynić zakładnikiem jakiejkolwiek, choćby najsłuszniejszej, idei – wcale nie mam poczucia, by to stanowisko było wspierane przez wszystkich biskupów zabierających głos w sprawie.
[srodtytul]Piłatów mamy wielu[/srodtytul]
Słabą pociechą jest fakt, że wraz z hierarchami wszyscy decydenci woleli bezradnie umywać ręce. Ostatnio prezydent Bronisław Komorowski w wywiadzie dla „Polityki” powiedział, że to władze miasta i konserwator zabytków decydują o pomnikach w Warszawie. Trudno uwierzyć, że prezydent RP równie łatwo przerzucałby na władze Warszawy odpowiedzialność za urządzenie terenu przed swoją siedzibą, gdyby stolicą rządził polityk nie z jego partii.
Od akcji pod krzyżem odżegnywali się i Jarosław Kaczyński, który udawał, że nie ma nic wspólnego z „obrońcami”, choć to jego imię skandują, gdy trzeba i nie trzeba, i Donald Tusk – wyraźnie zadowolony, że to nowo wybrany prezydent, a nie on, musi podejmować decyzje.
Okazało się, że w Polsce mamy wielu Piłatów chętnie umywających ręce. A przecież można było wysłać pod pałac mądrych negocjatorów, którzy potrafiliby z „krzyżowcami” rozmawiać – zgodnie z dobrze znanymi metodami: nie na ulicy, lecz przy stole; nie ze wszystkimi, lecz z wybranymi przedstawicielami; spisując protokół ustaleń i rozbieżności; delikatnie, lecz stanowczo.