PO nie grozi porażka

Do partii dominującej nie można mieć pretensji o jej potęgę. Ale z punktu widzenia obywateli ukształtowanie się takiego systemu nie jest dobrą wiadomością – pisze prawnik i publicysta

Publikacja: 12.01.2011 00:24

PO nie grozi porażka

Foto: Fotorzepa, Jus Justyna Cieślikowska

Red

Jedna z wielu maksym dotyczących demokracji powiada, że gdy w wyniku wyborów następuje zmiana rządów, to nie dotychczasowa opozycja wygrywa, ale partia dotychczas rządząca przegrywa. Tak jest w systemach, w których zazwyczaj następuje polityczna rotacja w kolejnych wyborach – albo przynajmniej, w których taka zmiana jest wysoce prawdopodobna.

Teoria i praktyka demokracji zna jednak również przypadki – nie tak znowu rzadkie – gdy taka rotacja jest mało realna, a jedna i ta sama partia rządzi kadencję po kadencji. Wtedy przytoczona na wstępie maksyma powinna brzmieć w następujący sposób: w demokracji to nie partia rządząca wygrywa, ale opozycja przegrywa. Taki system – wiele na to wskazuje – ma szansę zaistnieć w Polsce dziś i w najbliższej przyszłości.

[srodtytul]Polityczne scenariusze[/srodtytul]

Słowa premiera Donalda Tuska, że Platforma Obywatelska nie ma obecnie z kim przegrywać – poza niewątpliwą protekcjonalnością tej wypowiedzi – wyrażają chyba dość realistyczną ocenę obecnej sceny politycznej w Polsce. Najbardziej licząca się parta opozycyjna rozbroiła się i ustąpiła z polityki realnej na własne życzenie. PiS – bo o nim oczywiście mowa – po krótkim epizodzie w czasie kampanii prezydenckiej osadził się na pozycji, która w żadnym przypadku nie może przywrócić go do rządzenia Polską, nawet w jakiejkolwiek wyobrażalnej koalicji.

W czasie kampanii prezydenckiej Jarosława Kaczyńskiego wydawało się, że polityk ten przyjął racjonalną strategię mogącą doprowadzić tę partię do władzy. Strategia ta polegała na porzuceniu polityki symbolicznej i małostkowej, a sformułowaniu programu będącego połączeniem konserwatyzmu moralno-prawnego z krytyką liberalizmu ekonomicznego.

Abstrahując od oceny takiego programu, z punktu widzenia polityki realnej strategia ta była rozsądna. Istnieje bowiem duży segment elektoratu, który jest „niezagospodarowany”, a który prezentuje taki właśnie syndrom.

Ten program, wyrażany przez Jarosława Kaczyńskiego w czasie kampanii wyborczej, został przez niego zarzucony po przegranych (minimalnie resztą) wyborach prezydenckich i zastąpiony programem symbolicznym i pseudopatriotycznym, który nie ma najmniejszych szans doprowadzić PiS do władzy. Nie ma bowiem u nas większości – ba, nawet znaczącej mniejszości – ludzi, którzy skłonni będą uznać rozprawianie nad rzekomym zamachem smoleńskim za główną część publicznego dyskursu w Polsce.

Miejsce PiS na mapie politycznej Polski mogłoby zająć ugrupowanie Polska Jest Najważniejsza – ale twarde reguły polskiego systemu wyborczego i parlamentarnego przekonują, że w parlamencie nie ma miejsca i na PiS, i na PJN. PJN, chcące „zagospodarować” ów elektorat, do którego przemawiał Jarosław Kaczyński w czasie kampanii prezydenckiej, mogłoby się stać poważną partią polityczną na miejsce, ale nie obok PiS.

Najbardziej prawdopodobny scenariusz jest więc taki, że PiS będzie w coraz szybszym tempie się zwijał, a PJN, pozbawione zasobów, kadr i struktury, nie stworzy atrakcyjnego i silnego alternatywnego ugrupowania opozycyjnego wobec PO.

W połączeniu ze strukturalną słabością zorganizowanej partyjnie lewicy, która – jak się wydaje – jeszcze przez kilka kadencji parlamentarnych nie ma w Polsce szansy na poważny wynik wyborczy, daje to Platformie Obywatelskiej pozycję dominującą. A może hegemonistyczną? A może quasi-monopolistyczną?

[srodtytul]Trzy teorie[/srodtytul]

Każde z tych słów oznacza coś nieco innego – i dlatego trzeba być dość ostrożnym w wyszukiwaniu właściwych określeń dla systemu partyjnego, który kształtuje się obecnie w Polsce. Proponuję następujące rozróżnienie, zgodne z popularnymi teoriami we współczesnych naukach politycznych, między monopolem, hegemonią i dominacją:

W systemie quasi-monopolistycznym partia rządząca korzysta z licznych przywilejów prawnych – czasem zagwarantowanych konstytucyjnie, czasem na poziomie ustaw czy aktów prawnych niższego rzędu. Jest to system faktycznie jednopartyjny, choć nominalnie mogą istnieć inne partie – jak to miało miejsce w pseudowielopartyjności PRL. Jest oczywiste, że nic w dzisiejszej Polsce nie wskazuje na ewolucję w kierunku takiego osadzenia partii rządzącej w sprzyjającym jej systemie prawnym, utrudniającym lub uniemożliwiającym konkurencję ze strony innych partii.

System partii hegemonicznej tym się różni od systemu quasi-monopolistycznego, że rozmaite przywileje, wzmacniające pozycję głównej partii, nie są zagwarantowane prawnie, ale mają swe zakorzenienie w stanie faktycznym, zwłaszcza w sprzyjaniu tej partii przez wszystkie liczące się i kształtujące opinię publiczną media.

W takim ukladzie system prawny nie jest kluczem do zrozumienia, dlaczego partia rządząca tak mocno i nieprzerwanie trzyma się przy władzy.

Ale przywileje te są czasem nawet bardziej skuteczne niż gwarancje prawne. Jeśli wszystkie liczące się media namawiają do głosowania na partię-hegemona, całkowicie pomijając innych polityków, albo jeśli biznes hojną ręką płaci na kampanię wyborczą jednej partii – trudno mówić o realnej konkurencji między partiami.

Czy taki system ukształtował się w Polsce? Moim zdaniem – nie. Chociaż w opinii wielu przeciwników PO partia ta korzysta z prawie jednolitego wsparcia mediów – cała teoria tzw. salonu jest uzasadnieniem opinii o tym rzekomym monopolu – to szybki rzut oka na pejzaż polskich mediów wystarcza, by zaprzeczyć tej tezie.

Nie tylko gazeta, którą obecnie ma w ręku czytelnik, ale także – nie porównując jednego z drugim – całe imperium medialne Radia Maryja i „Naszego Dziennika”, a także – w dość prostackiej, lecz chyba skutecznej wersji – publicystyka np. „Faktu”, pokazują, jak bardzo daleko jest PO do pozycji niekwestionowanego beniaminka mediów. I bardzo dobrze. Wychodzi jednak na to, że ci, którzy z uporem piszą o „salonie III RP”, mają przede wszystkim na myśli „Gazetę Wyborczą”, „Politykę” i TVN, co jest chyba nieuświadomionym hołdem złożonym tym mediom przez ich przeciwników.

Zostaje więc trzeci opis: partia dominująca. Przez to pojęcie rozumie się system, w którym największa partia, choć nie korzysta z prawnych przywilejów (jak w systemie quasi-monopolu) ani z faktycznego wsparci medialno-finansowego (jak w systemie hegemonii) – jest jednak na tyle silna, a opozycja na tyle słaba i rozczłonkowana, że z wyborów na wybory pozycja największej partii jest praktycznie niezagrożona. Jest to zatem system de facto dominacji przy utrzymaniu zarówno formalnych, jak i faktycznych wymogów demokracji.

[srodtytul]Pięć problemów[/srodtytul]

Na pozór najbardziej oczywisty komentarz brzmi: a co w tym złego? Skoro wyborcy tego chcą, skoro opozycja jest na tyle słaba, że nie może zagrozić partii dziś rządzącej, to jeśli nie ma prawnych ani faktycznych przywilejów – w czym problem? A jednak problem jest.

A mówiąc dokładniej: jest pięć problemów.

Po pierwsze – w systemie partii dominującej rywalizacja między rozmaitymi opcjami przesuwa się z płaszczyzny międzypartyjnej na wewnątrzpartyjną. W demokracji pluralizm poglądów musi przecież gdzieś znaleźć swoje ujście, a w systemie partii dominującej najbardziej naturalnym środowiskiem jest sama partia rządząca: tam rywalizacja programów ma sens, gdyż tylko tam tworzy się realna polityka, której uwieńczeniem jest praktyka.

Ale z punktu widzenia zasad demokracji zdrowiej jest, gdy przejawem pluralizmu jest konkurencja między partiami, a nie między frakcjami w jednej partii, gdyż każda partia zmierza (i ma do tego prawo) do utajniania takiej rywalizacji. Stąd polityka staje się mniej transparentna, przejrzysta, dostępna dla obywateli.

Po drugie – system partii dominującej ma tendencję do zacierania rozróżnienia między życiem partyjnym a państwowym. Działacze partii stają się, gdy tylko w umyśle liderów zaistnieje taka potrzeba, ministrami i innymi urzędnikami państwowymi – i na odwrót. Nie jest to zdrowe dla demokracji, gdyż obywatele mają jakąś kontrolę nad państwem, ale minimalną nad partią (zwłaszcza gdy do niej nie należą).

Takie niebezpieczeństwo oczywiście zawsze istnieje w demokracji, także w systemie częstych zmian partii rządzącej – ale w systemie partii dominującej jest ono szczególnie wyraźne.

[wyimek]PiS rozbroiło się i ustąpiło z polityki realnej. Nie ma bowiem w Polsce znaczącej grupy, która uznaje rozprawianie o rzekomym zamachu smoleńskim za główną część publicznego dyskursu[/wyimek]

Po trzecie – partia dominująca traci bodziec do przejmowania się krytyką ze strony opozycji (owo Tuska: „Nie mamy z kim przegrać”), bo krytyka ta jest wyłącznie pustą retoryką, za którą nie stoi realne niebezpieczeństwo (z punktu widzenia partii rządzącej) utraty władzy. Erozji ulega więc kontrola władzy – ów najważniejszy składnik demokracji. Na tej prawdzie opiera się myśl, że silna i sprawna opozycja jest fundamentem demokracji.

Po czwarte – partia dominująca ma naturalną tendencję do zacierania swej programowej wyrazistości, gdyż staje się (przynajmniej w swych aspiracjach) „partią całego narodu”. Wybór dokonywany przez elektorat staje się zatem coraz mniej racjonalny (tzn. w coraz mniejszym stopniu oparty na przesłankach programowych lub np. na interesach, jakie zdaniem wyborcy dana partia reprezentuje), a w coraz większym stopniu na czynnikach drugorzędnych: symbolicznych lub osobowościowych.

Po piąte wreszcie – w systemie partii dominującej partie opozycyjne marnieją, gnuśnieją i stają się coraz lichsze. To naturalny skutek braku realnych perspektyw dojścia do władzy, co zniechęca wielu utalentowanych ludzi do wejścia do opozycyjnej polityki, jeśli tylko mają oni inne niż polityka ujścia dla swych kompetencji. A marność opozycji jest słabością demokracji.

[srodtytul]Zła wiadomość[/srodtytul]

Z tych pięciu powodów nie ma co się cieszyć z ukształtowania systemu partii dominującej – no, chyba że jest się wśród liderów tej partii. Liderom tym niczego zarzucić nie można: słabość opozycji jest ich siłą, a niewykorzystanie jej byłoby dowodem braku umiejętności politycznych. Do partii dominującej nie można więc mieć pretensji o jej potęgę. Ale z punktu widzenia obywateli ukształtowanie się takiego systemu – coś, o czym za wcześnie orzekać w przypadku Polski, choć rozwój wydaje się iść w tym właśnie kierunku – nie jest dobrą wiadomością.

[i]Autor jest profesorem filozofii prawa Uniwersytetu w Sydney, a także profesorem Akademii Leona Koźmińskiego i Centrum Europejskiego na Uniwersytecie Warszawskim[/i]

Jedna z wielu maksym dotyczących demokracji powiada, że gdy w wyniku wyborów następuje zmiana rządów, to nie dotychczasowa opozycja wygrywa, ale partia dotychczas rządząca przegrywa. Tak jest w systemach, w których zazwyczaj następuje polityczna rotacja w kolejnych wyborach – albo przynajmniej, w których taka zmiana jest wysoce prawdopodobna.

Teoria i praktyka demokracji zna jednak również przypadki – nie tak znowu rzadkie – gdy taka rotacja jest mało realna, a jedna i ta sama partia rządzi kadencję po kadencji. Wtedy przytoczona na wstępie maksyma powinna brzmieć w następujący sposób: w demokracji to nie partia rządząca wygrywa, ale opozycja przegrywa. Taki system – wiele na to wskazuje – ma szansę zaistnieć w Polsce dziś i w najbliższej przyszłości.

Pozostało 92% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Psychoterapeuci: Nowy zawód zaufania publicznego
analizy
Powódź i co dalej? Tak robią to Brytyjczycy: potrzebujemy wdrożyć nasz raport Pitta
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Joe Biden wymierzył liberalnej demokracji solidny cios
Opinie polityczno - społeczne
Juliusz Braun: Religię w szkolę zastąpmy nowym przedmiotem – roboczo go nazwijmy „transcendentalnym”
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Opinie polityczno - społeczne
Skrzywdzeni w Kościele: Potrzeba transparentności i realnych zmian prawnych
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska