Apostazja stała się modna. W dobrym towarzystwie wypada być agnostykiem czy ateistą, a bycie publicznym apostatą to wyższa forma tego bytu, jakby stan mniszy albo klasa kapłańska. Ile bowiem wyrzeczeń musi ponieść apostata. Musi uzyskać świadectwo chrztu, potem z nim i w obecności dwóch świadków udać się do proboszcza, a do tego odbyć z nim rozmowę. I dopiero po tych wszystkich ceregielach może uznać się za nie-członka-Kościoła.
Ten obraz jest oczywiście przesadzony. W Polsce takich apostatów niemal nie ma. Ale gdybym swoją wiedzę o życiu duchowym Polaków chciał czerpać z "Gazety Wyborczej", to mógłbym sądzić, że problemem większości (a przynajmniej, by zacytować niezawodną specjalistkę od godzenia ateizmu z katolicyzmem Katarzynę Wiśniewską, "coraz większej grupy chętnych") Polaków są kłopoty związane z wypisaniem się z Kościoła.
Pielgrzymki (gdyby zliczyć wszystkich apostatów, to byłoby ich mniej niż pielgrzymów w jednej tylko Warszawskiej Pielgrzymce Pieszej) się nie liczą, coraz mocniejszy ruch panów odkrywających męską stronę religijności też nie. Zamiast tego trzeba zapoznać się z rozterkami i problemami apostatów. Ale jeśli się wierzy, że religijność jest zagrożeniem dla nowoczesności, to rzeczywiście trudno nie wspierać – choćby dmuchanego – zjawiska apostazji.
I tyle w zasadzie wystarczyłoby na ten temat, gdyby nie istotny drobiazg. Otóż argumentacja przytaczana przez chętnych do zerwania z Kościołem pokazuje głębokie zjawiska toczące naszą cywilizację.
Wolni od przeszłości
Warto zacząć od absurdalnego postulatu, by akt apostazji wiązał się z usunięciem danej osoby z akt kościelnych. Procesy w tej sprawie już się toczą, a sądy (nie tylko w Polsce) wydają wyroki wymuszające takie decyzje. Trzeba powiedzieć sobie jasno – u ich podstaw leży nierealizowalne pragnienie, by nasza przeszłość nie determinowała teraźniejszości, by nasze i naszych rodziców decyzje można było nie tylko unieważnić, ale także uczynić niebyłymi.