Posłanka PiS Krystyna Pawłowicz opisała domniemany czyn kobiety z Sosnowca podejrzanej o zamordowanie własnego dziecka jako konsekwencję filozofii życiowej propagowanej przez feministki. Rzucił się na nią od razu tłum postępowców.
Ciekawszą od ich wypowiedzi, bo niezłożoną z okrzyków oburzenia, polemikę sformułowali w swojej prześmiewczej rubryce w „Uważam Rze" Igor Zalewski i Robert Mazurek (w każdym razie jeden z nich): „W XVIII-wiecznym Paryżu, grubo przed rewolucją, funkcjonował specjalny miejski urzędnik, który rankiem zbierał z ulic porzucone noworodki. Nie jesteśmy profesorami, ale feministek wtedy chyba jeszcze nie było" - napisali zgryźliwi recenzenci rzeczywistości, z którymi na ogół się zgadzam.
Argumenty z przeszłości
Zacznę od tego, że na miejscu profesor Pawłowicz nie rozstrzygałbym jeszcze w ogóle o powodach tej tragicznej historii. Choć gwoli sprawiedliwości to nie ona zaczęła tę licytację, skoro na przykład Magdalena Środa od miesięcy obwinia o śmierć Madzi rygory zbyt tradycyjnego życia rodzinnego w Polsce. W tej sytuacji miejsce zbrodni musiało się zmienić w pole kulturowej bitwy.
I jeśli tę konwencję przyjąć, jeśli oderwać się od konkretnej historii, trzeba powiedzieć, że posłanka PiS może mieć więcej racji niż Mazurek i Zalewski. Choć nie wiem, czy moje, wspierające ją, argumenty przyszły jej samej do głowy.
Argument z dawnymi czasami pojawiał się w sporach tradycjonalistów z postępowcami już wcześniej. Rzecznicy obyczajowych swobód potrafili przypominać, że nie ma sensu odmawiać czegokolwiek dzieciom, skoro w średniowieczu spały ze sobą i zawierały małżeństwa czternastolatki, a dwunastolatkom pokazywano publiczne egzekucje. Ba, w obronie wolnej aborcji powoływano się na świętego Tomasza z Akwinu, który obdarzał płód duszą od któregoś tam miesiąca. Można to ciągnąć dalej. Znajdziemy w dawniejszych epokach wiele przykładów brutalności i zepsucia, które dziś są przedmiotem debaty.