Pierwsza z narracji – nazwijmy ją liberalną (co w tym wypadku oznacza również proaborcyjną) – dominująca dotąd w Parlamencie Europejskim, niezależnie od partii i ukierunkowania – od dawna przekonuje, że prawo naturalne nie istnieje, jedynym źródłem prawa ma być kompromis, u którego podstaw leży nieodmiennie utylitaryzm, a religia powinna być na trwałe zepchnięta w przestrzeń prywatności. Druga narracja – można i trzeba określić ją jako autentycznie chrześcijańską – uznaje istnienie prawa naturalnego, do którego powinny odwoływać się wszystkie inne rozstrzygnięcia prawne, a także wyraża przekonanie, że chrześcijaństwo jest źródłem mocy Europy i że bez niego skazana jest ona na porażkę.
Oba te nurty są przy tym nie tylko uniwersalistyczne, ale także misyjne. Oba są przekonane, że to one stanowią fundament prawdziwego uniwersalizmu i że wszystkie inne systemy polityczne powinny je zaakceptować i przyjąć. Liberalni demokraci (niezależnie od tego, czy określają się mianem chadeków, konserwatystów czy socjaldemokratów) chrześcijaństwo uważają jedynie za partykularny model życia, którego nikomu nie wolno narzucać i którego praktykowanie powinno być ograniczone do sfery prywatnej. I to na tyle ukrytej, żeby przypadkiem jej głoszenie nie przeszkadzało libertynom w nieskrępowanej konsumpcji.
Dla chrześcijanina, który wierny jest zasadom własnej religii i który rzeczywiście ją zrozumiał, jedynym autentycznym uniwersalizmem pozostaje chrześcijaństwo. Liberalizm zaś stanowi w jego oczach najwyżej partykularny, historycznie uzasadniony w pewnej części świata ustrój, którego uniwersalistyczne zapędy budzą obawy przed nowym totalitaryzmem i nie mogą być zaakceptowane przez chrześcijańską opinię publiczną.
Głos chrześcijan
Ta druga politycznie konserwatywna, a religijnie tradycyjnie chrześcijańska narracja do niedawna była niemal nieobecna w Parlamencie Europejskim. Tu słyszani byli tylko chrześcijanie, którzy powtarzali, jak mantrę mit o chrześcijańskim charakterze UE. Dowodem na nią miało być 12 gwiazdek na fladze, a także osobista i przez nikogo niekwestionowana religijność ojców założycieli Wspólnoty Europejskiej. A gdy ktoś zauważał, że od tego momentu minęło już trochę czasu i że obecnie Unia zmierza ewidentnie w kierunku antychrześcijańskim, wówczas był przekonywany, i to przez chrześcijan – zgodnie z omawianym powyżej paradygmatem liberalnym – że próbuje narzucać partykularne chrześcijaństwo w wolnym i pluralistycznym społeczeństwie, a do tego nie docenia wielkiego wkładu w budowanie światowego pokoju, jakim jest Unia.
Konserwatywni chrześcijanie dotąd (z nielicznymi wyjątkami) ignorowali UE, uznając ją za wrogi sobie projekt i przekonując, że w istocie nie da się jej zmienić. Inicjatywa „One of us" jest zaś – mam wrażenie – pierwszą próbą wykorzystania lewicowych i liberalnych pomysłów prawnych do wywierania presji i przekierunkowywania Unii Europejskiej. Miny eurodeputowanych i komisarzy, którzy od dawna uznali już, że o aborcję nikt poważnie nie będzie się spierał, były najmocniejszym dowodem na to, że pomysł ten może im realnie zaszkodzić. Nie dlatego, że ustawa ta przejdzie w Parlamencie Europejskim (znając poziom polityczny i moralny niemałej części Europejskiej Partii Ludowej czy brytyjskich demokratów, nie ma na to co liczyć). O wiele istotniejsze jest jednak to, że nagle ktoś zapowiedział – ustami Gregora Puppincka – że nie odpuści i że będzie wciąż na nowo wracał do europarlamentu, by tam walczyć o prawo do życia dla najsłabszych. A do tego po tych słowach – tego samego dnia – powołano ogólnoeuropejską federację „One of us", która ma stać się stałą grupą lobbingu za życiem w Parlamencie Europejskim.
Przywrócenie równowagi
Trudno oczywiście, przynajmniej na razie, mówić o sukcesie. Komisja Europejska może odrzucić projekt, a data ogłoszenia decyzji w tej sprawie wskazuje, że decyzja taka mogła już zostać podjęta. Nieliczni tylko też sądzą, że nawet jeśli Komisja prześle projekt do europarlamentu, to rzeczywiście on go przegłosuje. Sukcesem jest jednak już choćby to, iż ktoś publicznie próbuje wykazać, że Unia Europejska finansuje – w części nielegalne – aborcje w krajach afrykańskich i że za nasze pieniądze ginie tam rocznie 170 tysięcy dzieci (a także na skutek działania zestawów aborcyjnych „zrób to sam" pewna nieokreślona – bo starannie ukrywają to organizacje aborcyjne – liczba kobiet). Za sukces należy również uznać to, że ktoś w końcu otwarcie powiedział – i to w Parlamencie Europejskim – że program finansowania aborcji w krajach, które tego nie chcą i które same nie akceptują zabijania nienarodzonych, jest nie tylko nielegalny, ale też dowodzi, iż lewicowa Unia wcale nie wyrzekła się kolonialnych i imperialnych zakusów i że nadal chce ona narzucać innym kulturom swoją partykularną wizję świata (sprzedawaną tam jako jedyny dopuszczalny uniwersalizm, czyli liberalną demokrację). Wreszcie bezcenne było obserwowanie min eurodeputowanych, którzy powtarzali, iż są zszokowani, że ktoś może mieć takie poglądy, że chce je narzucać i że mają oni poczucie, jakby cofnęli się w czasie do lat 70., kiedy jeszcze o aborcji dyskutowano, a nie uznawano ją za prawo.