Rewolucja, zamach stanu, rebelia, przewrót i rewolta, to pojęcia bliskoznaczne, których łącznikiem jest niemal zawsze przemoc fizyczna i przelana krew.
Prawie sto lat przed naszą erą całe państwo starożytnego Rzymu ogarnęło powstanie Spartakusa, które trwało dwa lata i zakończyło się przykładnym ukrzyżowaniem sześciu tysięcy ocalałych niewolników. Potem były różne rzezie w obronie praw człowieka i obywatela oraz przyrodzonej ludzkiej godności, przy czym jedne były złe (Rewolucja Francuska, ponieważ burżuazyjna), drugie zaś dobre (Rewolucja Październikowa, ponieważ socjalistyczna). Wreszcie, po dwóch straszliwych wojnach światowych, na Starym Kontynencie nastała bezprecedensowa era pokoju, zwana naprzód zimną wojna, potem współistnieniem, ostatnio zaś Unią Europejską.
Jeszcze niedawno entuzjastom Brukseli i Strasburga wydawało się, że – wobec tak fortunnie długotrwałego obrotu spraw między Atlantykiem a Uralem – pojęcie „rewolucja" zostanie przeniesione do lamusa (słownikowe skróty: „arch.", „nieużyw.") i zastąpione pojęciem „demokracja", odmienianym z kolei przez wszystkie możliwe osoby, czasy, tryby, przypadki i wypadki, zwłaszcza polityczne. No i proszę, niby gdzie Rzym, gdzie Krym – a jednak!
Aksjologia, to nauka o wartościach (dobre-złe). Aksjomat, to twierdzenie, którego się nie uzasadnia. Ukraińskie wydarzenia z całą ostrością pokazały aksjologiczno-aksjomatyczny wybór obywateli-patriotów między postępowaniem rewolucyjnym a demokratycznym. Przy okazji pojawiły się wprawdzie głosy, że rewolucja nie wyklucza demokracji i na odwrót, ale ja uważam – w ramach prywatnej wolności słowa i swoich prywatnych poglądów – że wyklucza jak cholera! Powiem więcej: rewolucja (zamach stanu, rebelia, przewrót i rewolta) jest dla mnie zawsze gorsza od przemian nierewolucyjnych. Jak śpiewał Jimmy James w sławnym przeboju „Now is the time!" (imprezowaliśmy przy tym jako dwudziestolatkowie), – „...Revolution is no solution", i ja się z nim zgadzałem już wtedy (taki byłem zgred)...
Rozumiem niewolników Spartakusa. Współczuję umierającym wskutek stalinowskiego głodu ukraińskim wieśniakom z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Nie wykluczam też, że prezydent Janukowycz był świnią i brał łapówki. Lecz mimo to doskonale pamiętam, że w 2010 roku został głową państwa w wyborach oficjalnie uznanych przez Unię Europejską za demokratyczne (bodaj wszystkoprzymiotnikowe), mieszkańcy zaś Ukrainy nie głodują, mają pluralizm medialny, cieszą się wolnością zgromadzeń (wpisz w google: ochlokracja) oraz mogą swobodnie podróżować po świecie. W tej sytuacji prywatnie i publicznie uznaję zasadniczą wyższość kartki wyborczej nad koktajlami Mołotowa.