Ten, który ukazywaliśmy niedawno w tekście o młodych ludziach, tzw. NEET's, którzy się nie uczą, nie pracują ani nie szkolą, a których jest ok. 900 tysięcy. I świat, który przypominają dane Eurostatu; według nich co 12. Polak poniżej 60. roku życia jest w rodzinie, gdzie nikt nie pracuje. Pół biedy, jeśli są to starsze osoby czekające na emeryturę. Gorzej, jeśli w niepracujących rodzinach dorastają dzieci i młodzież.

Oni dopiero kształtują swoje podejście do obowiązków – etykę pracy, którą wielu pracodawców stawia na równi z „twardymi" umiejętnościami zawodowymi. I mają rację, bo co firmie po fachowcu, który lekceważy swoje obowiązki i nie rozumie, na czym polega odpowiedzialność. Uczymy się jej w domu, gdzie rodzice na własnym przykładzie pokazują, że do pracy idzie się także wtedy, gdy wolelibyśmy pojechać nad jezioro; że niekiedy trzeba zostać po godzinach. Dzieciom dorastającym w domach, gdzie nikt nie pracuje, trudno nasiąknąć etyką pracy, zwłaszcza gdy krewni i sąsiedzi też są zawodowo bierni. Rośnie ryzyko, że młodzi pójdą w ich ślady. To także duże zagrożenie dla gospodarki, tym większe, że do 2050 r. liczba osób w wieku produkcyjnym (18–59/64 lata) ma spaść w Polsce o ok. 8 mln w porównaniu z 2015 r. To także problem społeczny i polityczny. Z zasiłków trudno przecież zaspokoić aspiracje konsumpcyjne rozbudzane przez reklamy. Rośnie wtedy frustracja, złość na tych, którym się lepiej powodzi, co napędza wyborców politykom lansującym pomysły typu „odebrać bogatym". Może też nakręcić wrogość wobec obcych, w tym specjalistów z zagranicy, których chcemy teraz ściągać na większą skalę.

Chcąc tych zagrożeń uniknąć, musimy pilnie zabrać się do aktywizacji biernych zawodowo i długotrwale bezrobotnych. Pieniądze są, i to spore, bo prawie 10 mld zł w Funduszu Pracy, traktowanym teraz jako rezerwa na łatanie bieżących dziur. Tymczasem rośnie przyszła dziura podaży pracy, którą za kilka lat będzie dużo trudniej załatać.