Wielki musiał być u schyłku XIX stulecia strach przed takimi zdobyczami cywilizacji, jak wodociąg czy kanalizacja, skoro nieznany bliżej autor wydanej w 1900 r. broszurki straszył publikę, że kanalizacja miasta Warszawy jest „narzędziem judaizmu i szarlatanerii w celu zniszczenia rolnictwa polskiego oraz wytępienia ludności słowiańskiej nad Wisłą". Na szczęście ani dobrze dziś wspominany rosyjski prezydent miasta Sokrates Starynkiewicz, ani jego następcy nie przejęli się obawami i nie zarzucili projektu Brytyjczyka Williama H. Lindleya.

Jednak każda generacja przeżywa strach przed jakimś wynalazkiem, który z biegiem czasu okazuje się bezpieczny. Strach jest jeszcze większy, gdy „szkodliwego" czynnika nie widać, jak w przypadku fal elektromagnetycznych. Właśnie dlatego u progu roku wyborczego w Polsce zaczyna rozkręcać się histeria skierowana przeciwko nowej sieci komórkowej 5G.

Co robi w tej sytuacji rząd? Zamiast rozwiewać obawy i przedstawiać wyniki badań, chowa głowę w piasek, wstrzymując z powodów politycznych publikację „Planu dla 5G w Polsce". A przecież zahamowanie projektu, który ma zapewnić znaczne przyspieszenie bezprzewodowego transferu danych, umożliwiające rozwój najnowszych technologii, to podstawianie nogi polskiej gospodarce.

Obawy społeczne się mnożą, bo 5G wykorzystuje wyższe częstotliwości o mniejszym zasięgu, więc wymaga gęstszej sieci nadajników. A pamiętamy, jakie protesty budziła instalacja niemal każdego nadajnika obecnej sieci... Wszystko ze strachu, że promieniowanie przezeń emitowane może być rakotwórcze. No, ale gdyby tak było w istocie, to po z górą dwóch dekadach masowego używania komórek mielibyśmy dziś prawdziwą epidemię raka.

Co ciekawe, protestujący są niekonsekwentni, np. nie przeszkadza im masowe instalowanie punktów dostępowych wi-fi czy kuchenek mikrofalowych w polskich domach. Może się nad tym nie zastanawiają albo po prostu wierzą, że władze naprawdę dbają, by promieniowanie nie przekraczało norm. Właśnie dlatego rząd powinien zadbać o informację i bezpieczeństwo 5G.