Sekretarz skarbu USA Henry Paulson jest z natury spokojnym człowiekiem. Od towarzystwa waszyngtońskiej czy nowojorskiej śmietanki woli rodzinę. Gdy tylko może, wyrywa się do domu wybudowanego na rodzinnej farmie w Illinois, gdzie się wychował. Nigdy nie pije alkoholu i regularnie, także w podróży, czyta Biblię.
Jest wyznawcą Stowarzyszenia Nauki Chrześcijańskiej (nie mylić ze scjentologami), którego doktryna mówi, iż rzeczywistość ma naturę bardziej duchową niż materialną. – Nauka Chrześcijańska to religia, która stawia miłość ponad lękiem – wyjaśniał w jednym z wywiadów. W ostatnich tygodniach Paulson stał się twarzą amerykańskiego kryzysu finansowego. I choć takiej burzy na Wall Street nie było dawno, jest to twarz nadzwyczaj spokojna.
Gdy w połowie 2006 roku Paulson wprowadzał się do budynku Departamentu Skarbu tuż przy Białym Domu, większość obserwatorów nie ukrywała entuzjazmu.
– Wreszcie ktoś z Wall Street, ktoś, kto zna rynki finansowe od środka – mówiono z ulgą, bo na tym horyzoncie zaczynały się powoli zbierać ciemne chmury.
Zadaniem sekretarza skarbu jest zarazem kształtowanie gospodarczej polityki rządu, jak i „sprzedawanie” jej inwestorom. Musi nie tylko pilnować – przy użyciu dość ograniczonej liczby instrumentów dostępnych w kraju tak zdecentralizowanym jak Ameryka – by gospodarka rozwijała się harmonijne, ale także zachwalać program rządu przed opinią publiczną w kraju i za granicą, przekonywać podejrzliwe rynki, że kraj podąża we właściwym kierunku i że warto w nim inwestować. Dwaj poprzednicy Paulsona w administracji Busha niezbyt dobrze wywiązywali się z tych zadań.