Co kilka z dni śledzę notowania kursów franka szwajcarskiego. Wpatruję się w wykresy niejako hobbistycznie, bo przecież wiem mniej więcej ile kosztuje i że na jego cudowne i gwałtowne osłabienie nie ma szans.  Ale kombinuję sobie, o ile jeszcze może podrożeć i kiedy w końcu czerwone światełko zagości przy franku na dobre.

Mam teorię, że nastąpi to... Ech, może lepiej nie dzielić się swoimi teoriami, bo ekspertem od walut nie jestem. Puszczam za to wodze wyobraźni i liczę, jak to byłoby cudownie, gdyby teraz można było pożyczyć we frankach. Należę do grona tych nierozsądnych osób, które zaciągnęły kredytu pamiętnego lata 2008 r. W najgorszym z możliwych momentów.

Powiedzmy, że potrzebowałam 300 tys. zł, a więc zadłużenie wyniosło 150 tys. franków, a miesięczna rata ok. 570 franków. Wówczas, przy kursie sprzedaży ok. 2,2 zł, było to miłe 1250 zł, dziś – przy kursie 3,9 zł – bolesne 2,2 tys. zł. A gdybym teraz brała kredyt, proszę bardzo – zadłużenie to ok. 81 tys. franków, a miesięczna rata – 340 franków. Miesięcznie musiałabym spłacać ok. 1350 zł! Nawet gdyby frank skoczył do 5 zł, to i tak nie byłoby to tak drastyczne do mojego domowego budżetu, bo oddawałbym bankowi 1,7 tys. zł! Korzyści są niesamowite...

No, ale kredyt został wzięty wtedy, a nie teraz, pozostało mi tylko płakać nad rozlanym mlekiem. Nurtuje mnie za to inne pytanie: dlaczego banki, przy tak korzystnych dla klientów warunkach, przestały udzielać kredytów walutowych? Gdy wiadomo było, że frank jest najtańszy w historii i jedyne co może zrobić, do zacząć się umacniać, banki wprost wpychały nam szwajcarską walutę. Dziś o 180 stopni zmieniły politykę.

Dlaczego? Bo dopiero kryzys, prawdziwe szaleństwo na rynkach finansowych uświadomił im, jak duże jest ryzyko kredytów walutowych dla nich samych. Nie chcę rozwodzić się jakie to ryzyko, ale takie wytłumaczenie pokazuje, że latem 2008 r. banki były równie, a może nawet bardziej nierozsądne niż ich klienci.