Kiedy w kwietniu 2014 r. Donald Tusk, jeszcze jako premier Polski, w ramach kampanii do Parlamentu Europejskiego ogłosił pomysł unii energetycznej, był to projekt przełomowy. A raczej byłby, gdyby rzeczywiście został zrealizowany. To, z czym mamy do czynienia dziś, tylko pozornie bazuje na idei Donalda Tuska, można bowiem podejrzewać, że były szef rządu nie miał zamiaru tego projektu realizować, tak jak większości swoich pomysłów.
Przypomnijmy: projekt Donalda Tuska opierał się na pięciu filarach: 1. mechanizm wspólnego negocjowania cen rosyjskiego gazu; 2. mechanizm gwarantujący solidarność w razie odcięcia dostaw do jednego lub więcej państw; 3. rozwój infrastruktury przesyłowej; 4. pełne wykorzystanie własnych surowców, w tym węgla i gazu z łupków; 5. zacieśnienie współpracy z odległymi partnerami, takimi jak USA i Australia, od których można sprowadzać np. gaz skroplony.
Co z tego dziś zostało? Donald Tusk odniósł sukces połowiczny, ale w tej mniej istotnej połowie. Sama idea unii energetycznej pozostała. Nowy przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker stworzył nawet urząd wiceprzewodniczącego ds. unii energetycznej. Po upadku kandydatury Alenki Bratušek przesunięto na ten front Słowaka Maroša Šefčoviča. Jego projekt od początku opierał się także na pięciu filarach, ale zupełnie innych niż te z projektu Donalda Tuska.
Ogłoszony 26 lutego projekt przedstawia je bardzo wyraźnie: 1. bezpieczeństwo energetyczne, solidarność i zaufanie; 2. w pełni zintegrowany europejski rynek energii; 3. efektywność energetyczna ograniczająca popyt; 4. dekarbonizacja gospodarki; 5. badania naukowe, innowacje i konkurencyjność.
Przyglądając się tym zmianom, można dostrzec, że różnice są ogromne. Właściwie można uznać je za odwrócenie propozycji Donalda Tuska. Oczywiście są też podobieństwa. Ale kwestią kluczową dla projektu polskiego premiera były wspólne zakupy gazu oraz rehabilitacja paliw kopalnych, głównie węgla. Co się z nimi stało?