Starsi czytelnicy może jeszcze pamiętają pierwsze reklamy funduszy emerytalnych – z emerytami pod palmami, w luksusowych autach, z fantazją i pieniędzmi. Po kolejnych zakusach na pieniądze przyszłych emerytów, zakończonych słynnym skokiem na OFE za czasów koalicji PO–PSL, z programu, który miał być naszym ratunkiem przed mizerią z ZUS, niewiele zostało. Nic więc dziwnego, że kolejne pomysły, tym razem wzorowane nie na Chile, ale na rozwiązaniach sprawdzonych na Zachodzie, w tym w krajach skandynawskich, nie zyskały specjalnej popularności. Nieliczne firmy wprowadziły pracownicze programy emerytalne, a i najnowszy projekt pracowniczych planów kapitałowych nie skusił rzeszy pracowników.

Czytaj więcej

PPK w 2022 r. przynoszą straty. Młodsi uczestnicy programu tracą więcej

Teoretycznie wszystko powinno sprzyjać PPK – są obowiązkowe w większych firmach, a pracowników ma do nich przyciągnąć regularne zasilanie ich kont dopłatami pracodawcy i dofinansowaniem ze strony państwa. Problem w tym, że podobnie jak w każdej inwestycji finansowej także w PPK mogą się pojawić spadki i straty. Teoretycznie uczestnicy programu powinni być tego świadomi, ale niektórzy mogą z tego wysnuć wniosek, że nie mając dużych pieniędzy, które można zainwestować w nieruchomości (co teraz także staje się ryzykowne), najlepiej w ogóle dać sobie spokój z ciułaniem. Może lepiej używać życia, by mieć co wspominać na starość, gdy zagłosujemy na partię, która zapewni nam już nie 14., ale 16. czy 18. emeryturę w roku.

Takie podejście byłoby całkiem normalne wobec nie tyle demontażu OFE, ile demontażu kapitalizmu, w którym zyski są związane z ryzykiem. W nowym kapitalizmie politycznym zawsze można liczyć na wyborcze prezenty finansowane z państwowej kasy, a pośrednio przez tych, którzy oszczędzają.