Skąd taka determinacja? Bo nie dla wszystkich chętnych starczy w tym roku pieniędzy. Dotacje dostanie może 11, może 15 tys. rolników. Reszta obejdzie się smakiem, a obowiązuje zasada „kto pierwszy, ten lepszy”.

Tłumy gospodarzy z wnioskami o dotacje mówią bardzo dużo o polskiej wsi. Widać wyraźnie, że rolnicy są coraz bardziej świadomymi konsumentami unijnych pieniędzy. Że dostrzegli i chcą wykorzystać szanse na unowocześnienie produkcji, zakup maszyn, inwestycje. I że chcą to robić masowo. To znakomicie. Kolejna kwestia, to rosnąca zamożność polskiej wsi. Aby otrzymać dofinansowanie, konieczny jest przecież wkład własny bądź kredyt bankowy. Jeśli rolnicy ubiegają się średnio o ponad 160 tys. oznacza to, że mają własne pieniądze na inwestycje, albo są na tyle wiarygodni dla banków, by udzieliły im sporych, bądź co bądź, kredytów.

Oczywiście, malkontenci powiedzą, że te kilkanaście tysięcy osób, którym uda się dostać dotację to ułamek polskiego rolnictwa. Tak, ale po pierwsze jest to ułamek rosnący, a po drugie najbardziej wartościowy dla rozwoju wsi.

Szkoda tylko, że komuś zabrakło pomysłu, jak rozsądnie rozwiązać kwestię przyjmowania wniosków. Lista kolejkowa to przecież charakterystyczny element czasów dawno minionych. Przepychanki w kolejce po pieniądze z Unii przynoszą nam wstyd.