Od wystąpienia premiera na wrześniowym Forum Ekonomicznym w Krynicy trwa dyskusja o wprowadzeniu euro w Polsce na przełomie 2011 i 2012 r. Z jednej strony mamy koalicję rządową wspomaganą przez wielu wybitnych i uznanych ekonomistów i działaczy gospodarczych w dążeniu do jak najszybszego wprowadzenia euro dostrzegających dodatkowe szanse dla rozwoju gospodarczego. Z drugiej opozycję, która z braku racjonalnych argumentów sięga do demagogii i zastraszania społeczeństwa, prorokując m.in. skok cen (słynna strata 240 zł miesięcznie w wypłacanych emeryturach, co wieści prezes PiS Jarosław Kaczyński).
Pośrodku są przedsiębiorcy, którzy z zadowoleniem powitaliby euro, i rzesza kredytobiorców, którzy zadłużyli się w obcych walutach (głównie frankach szwajcarskich i euro) i też woleliby mieć euro, choćby z powodu niższego oprocentowania swoich kredytów.
Światowy krach finansowy spowodował w Polsce gwałtowne wahania kursu złotego do euro, franka i dolara, a generalnie znaczące i szybkie jego osłabienie wobec tych walut, od czego konsumenci i przedsiębiorcy się odzwyczaili, przyjmując już za pewnik, iż złoty będzie się tylko umacniać. Stąd histeryczne artykuły i wypowiedzi w mediach nt. rosnącego kosztu kredytu (przeliczanego na złote), strat wynikających często z nieodpowiedzialnych transakcji walutowych itd., itp.
Wniosek jest jeden: gdyby rząd PiS, zgodnie z traktatem akcesyjnym do UE, zaczął przygotowania do wprowadzania euro dwa lata temu, i gospodarka, i społeczeństwo (jak pokazuje to przykład Słowacji) nie odczułyby tych skutków w tak bolesny sposób. A wprowadzenie euro
1 stycznia 2009 r. niebezpieczeństwo to wyeliminowałoby raz na zawsze.