Ten prezent zaszkodzi

Redystrybucja dochodów jest gorsza niż pracy – o absurdach bezwarunkowego dochodu podstawowego i alternatywnych drogach do gospodarki postkapitalistycznej pisze były wiceprezes NBP.

Publikacja: 23.12.2018 20:16

Ten prezent zaszkodzi

Foto: Pixabay

Koncepcja bezwarunkowego dochodu podstawowego (BDP) zdobywa coraz większa popularność. Polega ona na przyjęciu zasady, że każdemu obywatelowi – pracującemu lub nie, bogatemu czy biednemu – wypłaca się co miesiąc pewną kwotę pieniędzy, na tyle wysoką, by pozwalała żyć skromnie, ale „godnie".

Jestem zdania, że przynajmniej część problemów, którym ten pomysł stara się zaradzić, to problemy realne, o rosnącym znaczeniu, już teraz wymagające podejmowania odpowiednich działań. Jednak koncepcja BDP, która ma im zaradzić, jest bardzo niebezpieczną utopią. Największą wadą tego systemu jest to, że jeśli raz się go wprowadzi, praktycznie nie można się z niego wycofać, dopóki nie dojdzie do kompletnej katastrofy gospodarczej.

Straszak robotyzacji

Zwykle pretekstem do zainteresowania się koncepcją BDP jest zagrożenie utraty środków do życia przez ludzi, których globalizacja lub robotyzacja (ostatnio wzbogacona o sztuczną inteligencję) wypycha z rynku pracy. Zagrożenie tym bardziej nieakceptowalne społecznie, że w wyniku tych samych procesów rosną możliwości produkcyjne społeczeństwa jako całości.

Gdy już tym sposobem uczyni się wyłom w stereotypowym przekonaniu, że „bez pracy nie ma kołaczy", można śmielej zachwalać dobroczynne skutki BDP: wszyscy mają zapewnione poczucie stabilności, mogą poświęcić się ulubionym zajęciom, nie mając przy tym przykrego poczucia, że są gorsi od innych, jak to może mieć miejsce w systemie, w którym świadczenia są adresowane do najsłabszych ekonomicznie grup społeczeństwa. Takie rozwiązanie podobno doskonale upraszcza cały system świadczeń społecznych i zapewnia nakręcający koniunkturę popyt.

Każdy, kto słucha tej argumentacji, natychmiast zadaje sobie pytanie: a kto w takim razie będzie pracował? Obrońcy BDP zwracają uwagę, że przeprowadzone eksperymenty z dochodem podstawowym nie powodują, że wszyscy nagle przestają pracować, natomiast osiąga się wyraźną poprawę jakości życia wszystkich uczestników eksperymentu.

Niewątpliwie większość ludzi, mimo otrzymywania BDP, nadal by pracowała, o ile rzeczywiście pozwalałby on tylko na życie na skromnym poziomie. Problem w tym, że ci nadal pracujący musieliby płacić znacznie wyższe niż dotychczas podatki, a tych, którzy by zdecydowali się nie pracować, byłoby jednak więcej niż w systemie, w którym świadczenia są obwarowane dodatkowymi warunkami.

Charakterystyczne, że wszystkie eksperymenty z BDP nie były eksperymentami samofinansującymi się. To znaczy, dochód podstawowy nie był wypłacany wyłącznie z podatków innych uczestników eksperymentu, ale po prostu fundowany ze środków organizatorów. Trudno się więc dziwić, że uczestnikom taki system dodatkowych subsydiów poprawił samopoczucie.

Niestety zastosowanie tego rozwiązania na nieeksperymentalną skalę spowodowałoby utratę zewnętrznego sponsora całego przedsięwzięcia. Podział na sponsorów, czyli nadal pracujących, i gotowych zadowolić się skromnym dochodem podstawowym, mógłby dramatycznie odbiegać od zaobserwowanego w eksperymentach.

Aby to sobie lepiej uzmysłowić, dokonajmy przybliżonego szacunku kosztów i wynikającego z nich wzrostu opodatkowania. Zakładając, że BDP wyniósłby w Polsce 1500 zł miesięcznie, roczny koszt to około 90 proc. całkowitych dochodów sektora publicznego w 2017 r.

Nawet zakładając, że niektóre wydatki socjalne mogłyby zostać zastąpione przez BDP (wbrew sugestiom zwolenników zastąpienie emerytur przez BDP byłoby możliwe tylko dla rozpoczynających pracę; BDP nie byłby w stanie zastąpić ubezpieczeń zdrowotnych, wydatków oświatowych itp. ), musielibyśmy zebrać podatki prawie dwa razy większe niż obecnie, co oznaczałoby, że fiskus zabierałby nam blisko 70 proc. dochodów!

Co więcej, w miarę równomierny wzrost podatków dla wszystkich nie miałby sensu – wymagałby bowiem kolejnego podwyższenia BDP dla utrzymania dochodu do dyspozycji na pierwotnie założonym poziomie. Nowy system podatkowy musiałby być bardzo silnie progresywny.

Katastrofalne skutki utopii

Z punktu widzenia skali redystrybucji może za kilkadziesiąt lat byłoby to osiągalne, ale są inne powody, dla których takie rozwiązanie miałoby katastrofalne skutki. Po pierwsze, takie rozwiązanie silnie zwiększyłoby dysproporcje między dochodami pracujących i niepracujących.

Po drugie – i z punktu widzenia początkowej fazy takiej zmiany najważniejsze – nawet przy znacznie wyższym dochodzie narodowym, taki system wymagałby wprowadzenia wysokich podatków. Nikt nie wie, jak wysokich, bo nikt nie jest wstanie z góry określić skali dezaktywacji zawodowej na skutek wprowadzenia BDP. A na pełny efekt BDP trzeba by poczekać kilkanaście lat, bo tyle mogą trwać zmiany kulturowe wywołane tak rewolucyjną zmianą ekonomiczną.

Gdyby się okazało, że jednak znaczna część populacji – na przykład 40–50 proc. – zdecydowała się zrezygnować z pracy, to co wtedy? Jakie byłyby ekonomiczne, społeczne i polityczne koszty zmuszenia tych ludzi do tego, by jednak znowu zaczęli pracować?

Do tego trzeba dodać problemy związane z sytuacją demograficzną. Na razie mamy do czynienia z rosnącym niedoborem siły roboczej przy rosnącej liczbie osób nieaktywnych zawodowo, które pracujący muszą wziąć na utrzymanie (łączny efekt wychodzenia z rynku powojennego wyżu demograficznego przy obniżonym wieku emerytalnym i 500+). Postęp techniczny nie jest równomiernie rozłożony na wszystkie rodzaje produkcji i usług. Dziś automatyzacja nie oznacza, że mamy nadmiar siły roboczej, tylko że mamy strukturalne niedostosowanie jej podaży.

Potrzebujemy polityki, z jednej strony pozwalającej tym, którzy tracą pracę, na zdobywanie nowych kwalifikacji, a z drugiej sprzyjającej tworzeniu nowych miejsc pracy o podobnej atrakcyjności, jak te, które znikają na skutek automatyzacji. A trzeba wziąć pod uwagę, że rozwój sztucznej inteligencji będzie prawdopodobnie oznaczał radykalne ograniczenie miejsc pracy w zawodach dziś uchodzących za dość prestiżowe.

Takie programy kosztują, co dodatkowo ogranicza możliwości zwiększania obciążeń podatkowych na przedsięwzięcia, które miałyby nie tylko zapobiegać ubóstwu tych, którzy tracą pracę, ale także zapewniałyby komfort psychiczny osobom, które nie mają ochoty pracować.

Oczywiście, można założyć, że automatyzacja doprowadzi wreszcie (nie wiadomo, czy za 100 czy 50, czy może już tylko 20 lat) do tego, że podaż siły roboczej przestanie być problemem. Już wcześniej można się spodziewać radykalnych zmian struktury wytwarzanego produktu. Aktywność ekonomiczna będzie się koncentrowała na badaniach i wdrożeniach ich wyników nastawionych na oszczędzanie zasobów nieodnawialnych, medycynie i – niestety prawdopodobnie też – technice wojskowej.

Postęp techniczny prowadzący do dalszej koncentracji dochodów pierwotnych nie musi oznaczać powstawania nowych miejsc pracy, dla „normalnych" ludzi. Można więc wyobrazić sobie, że w wyniku automatyzacji mogłyby powstać zamknięte enklawy ludzi o wysokich umiejętnościach, którzy przy pomocy małej części reszty społeczeństwa będą w stanie wyprodukować wszystko, co zarówno im, jak i reszcie społeczeństwa jest potrzebne.

A ta cała reszta byłaby z ekonomicznego punktu widzenia po prostu niepotrzebna. Proces transformacji w sytuacji rosnącej rzeszy „niepotrzebnych" i kurczącej się elicie technokratów mógłby mieć bardzo burzliwy przebieg i prawdopodobnie doprowadzić do jakiegoś nowego rodzaju totalitaryzmu.

Dlatego pomysł bezwarunkowego dochodu podstawowego w perspektywie kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu lat jest groźny ze względów ekonomicznych, natomiast w perspektywie bardzo długofalowej nie do przyjęcia ze względów politycznych.

Lepiej skracać czas pracy

Nie oznacza to jednak, że pomysł BDP jest odpowiedzią na urojone problemy. Problemy są i będą się pogłębiać, tylko odpowiedź na nie jest zła. Łatwo jednak wskazać alternatywę dla takiego czarnego scenariusza. Jest nią stopniowe obowiązkowe skracanie czasu pracy połączone z obowiązkiem permanentnego kształcenia się i pracy w różnych zawodach. System permanentnego kształcenia i tempo skracania pracy (niekoniecznie takie samo dla wszystkich rodzajów wykonywanych prac – czas pracy na mało atrakcyjnych stanowiska powinien być skracany szybciej) powinny być tak projektowane, by zapewnić maksymalne zatrudnienie i nie dopuszczać do długookresowego bezrobocia.

Równie ważne byłoby niedopuszczenie do powstawania wąskich elit mających monopol na pewne umiejętności i pewne rodzaje pracy. Dlatego poza systemem wielokierunkowego kształcenia potrzebne też będzie przyjęcie zasady wielozawodowości, tak by każdy miał wiele specjalności i wykonywał zarówno zawody prestiżowe, jak i te najmniej popularne.

Stopniowe wprowadzanie zmian pozwoli na elastyczne dostosowanie do nowych warunków technicznych, społecznych i politycznych, których z góry przewidzieć się nie da, i zapobiegnie narastaniu nierówności, które w końcu musiałyby doprowadzić do zniszczenia demokracji i oddania losów większości społeczeństwa w ręce elity niekoniecznie szlachetnych technokratów.

W ten sposób stworzone być mogą warunki do ewolucyjnego przekształcania gospodarki kapitalistycznej w nowy system gospodarczy, którego ze zrozumiałych względów nie chcę nazywać gospodarką neokomunistyczną. Na szczęście, nazwa tego przyszłego systemu jest najmniej ważna. Ważne, by zamiast ekscytować się utopijnymi pomysłami BDP rozpocząć prace koncepcyjne nad bardziej konkretnym kształtem takiego systemu i, co równie ważne, sposobem jego finansowania odpowiadającym zasadzie, że redystrybucja dochodów zastąpiona być może redystrybucją pracy, a w ślad za tym podziałem kompetencji i efektywnych praw politycznych zapobiegającym powstawaniu groźnych nierówności społecznych wynikających z nierówności wiedzy i mentalnej zdolności do podejmowania wysiłku.

Autor jest doktorem nauk ekonomicznych. W latach 90. doradca wicepremiera Leszka Balcerowicza i ekspert zespołu negocjującego redukcję zadłużenia Polski wobec Klubu Londyńskiego, w latach 2001–2004 wiceprezes NBP, a 2010–2016 członek Rady Polityki Pieniężnej.

Koncepcja bezwarunkowego dochodu podstawowego (BDP) zdobywa coraz większa popularność. Polega ona na przyjęciu zasady, że każdemu obywatelowi – pracującemu lub nie, bogatemu czy biednemu – wypłaca się co miesiąc pewną kwotę pieniędzy, na tyle wysoką, by pozwalała żyć skromnie, ale „godnie".

Jestem zdania, że przynajmniej część problemów, którym ten pomysł stara się zaradzić, to problemy realne, o rosnącym znaczeniu, już teraz wymagające podejmowania odpowiednich działań. Jednak koncepcja BDP, która ma im zaradzić, jest bardzo niebezpieczną utopią. Największą wadą tego systemu jest to, że jeśli raz się go wprowadzi, praktycznie nie można się z niego wycofać, dopóki nie dojdzie do kompletnej katastrofy gospodarczej.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację