[srodtytul][link=http://blog.rp.pl/morawski/2010/05/11/nawet-ponad-700-mld-euro-to-jeszcze-nie-zbawienie/]skomentuj na blogu[/link][/srodtytul]
Jego celem jest obniżenie prawdopodobieństwa niewypłacalności niektórych państw. Czy jednak program rozwiązuje problemy, które doprowadziły w ubiegłym tygodniu do wyprzedaży walut i obligacji skarbowych w Europie? Wydaje się, że nie. To jest dobry krok, ale ma pewne braki.
Problemy fundamentalne – czyli rosnące zadłużenie niektórych krajów – nie znikają. Fundusz stabilizacyjny może w najbliższych latach częściowo ochronić Hiszpanię, Portugalię, Irlandię czy Włochy przed presją rynków finansowych. Jednak jeżeli kraje te – szczególnie duże: Hiszpania i Włochy – nie przeprowadzą reform strukturalnych, zmierzających m.in. do obniżenia kosztów pracy, te miliardy euro w długim okresie będą tylko kroplą w morzu ich potrzeb.
Niektórzy ekonomiści nawołują do stworzenia silniejszej unii gospodarczej, której częścią byłby m.in. dużo większy niż obecnie budżet Unii Europejskiej. Chodzi o to, żeby Europa stała się bardziej jednolitym organizmem, a nie zbitkiem odmiennych struktur. Byłaby to jednak polityczna rewolucja i mało prawdopodobny jest polityczny konsensus w tej sprawie.
Wydaje się zatem, że należałoby przyjąć, iż niektóre kraje Unii Europejskiej mogą po prostu zbankrutować lub restrukturyzować swój dług. Co wtedy? Najgorsza jest sytuacja, w której nikt nie umie odpowiedzieć na tak postawione pytanie. W 2008 r. wiadomo było, że niektóre banki były niewypłacalne, ale nie istniały żadne mechanizmy niewypłacalności skrojone na potrzeby sektora finansowego – upadek banku niesie przecież dla gospodarki większe konsekwencje niż upadek firmy produkcyjnej. Niepewność wywoływała panikę, a ta potęgowała problemy. Podobnie jest teraz. Nie wiadomo, jakie konsekwencje niosłaby za sobą niewypłacalność np. Hiszpanii lub Włoch.