Związkowcy zażądali podwyżki, a od zatrzymania pociągów nie odwiodła ich nawet deklaracja rządu, że owszem – mogą dostać więcej pieniędzy, ale w kilku ratach. Kolejarze chcą wzrostu wynagrodzeń maksymalnie w dwóch transzach.
I choć jestem przekonany, że gdyby ich postulaty zostały spełnione, pociągi natychmiast by ruszyły (perspektywa wzrostu zawartości portfeli odsunęłaby w cień wszystkie inne problemy), to w tym proteście nie poszło tylko o pieniądze.
Trudno o bardziej skomplikowaną strukturę udziałowców niż ta, jaką mają Przewozy Regionalne. Właścicielami spółki są marszałkowie wszystkich 16 województw. Teoretycznie każdy z nich powinien dbać o stabilną sytuację firmy i jej jak najlepsze wyniki. Ale tylko teoretycznie. Bo czy nie ma konfliktu interesów w tym, że poszczególne regiony otwierają własne, konkurencyjne spółki kolejowe (np. Koleje Śląskie czy Koleje Dolnośląskie), które podbierają połączenia, tabor i pasażerów Przewozom Regionalnym? Przeciw takiej, a nie innej postawie właścicieli, którym – jak widać – niekoniecznie zależy na rozwoju własnej firmy, także protestowali kolejarze w Przewozach Regionalnych.
Warto jednak zwrócić uwagę na nieprzypadkowy termin strajku – nie tylko w wakacyjnym szczycie podróży, ale także przed zbliżającymi się powoli wyborami parlamentarnymi. To woda na młyn opozycji, która uznała, że właśnie wczorajszy protest czy ubiegłotygodniowy wypadek pociągu pod Piotrkowem dowodzą zapaści polskiej infrastruktury kolejowej, i zapowiedziała, że złoży kolejny już wniosek o odwołanie ministra infrastruktury.