Sprawa jest tak poważna, że kto tylko może odpycha od siebie jakąkolwiek odpowiedzialność. To trochę jak z grą w gorącego kartofla. Mam wrażenie, że europejscy politycy przesuwają wszelkie decyzje w nadziei, że ta najgorsza, która będzie równoznaczna z taką czy inną formą bankructwa rządu w Atenach nie stanie się ich udziałem.
Tak było choćby z szumnie zapowiadanymi krokami, jakie to miały być podejmowane na kolejnych spektakularnych szczytach strefy euro na różnych szczeblach. Choćby pogramy ratunkowe czy mechanizm ratunkowy dla strefy euro powstawały jakby czas był z gumy.
Najnowsze przykłady to odkładana już co najmniej trzykrotnie decyzja o wypłacie kolejnej transzy pomocy. Miała trafić do Aten na początku września, teraz terminem jest listopad. Oczywiście, powodem jest niewypełnienie obietnic cięć przez Grecję. Tyle że nic się nie zmienia – wiadomo, że Ateny i tak nie spełnią wszystkich warunków.
Było też przewlekanie przez Finów decyzji o zgodzie na pomoc (i w sumie zrozumiałe domaganie się gwarancji dla niej). Niechęć Słowenii czy Słowacji. Politycy tej ostatniej wykorzystują sytuację do rozgrywek wewnątrz rządu. Nie pomogło powiązanie przez premier głosowania nad wzmocnieniem mechanizmu ratunkowego strefy euro z wotum zaufania dla jej gabinetu. Rząd więc upadł.
Z drugiej strony taka postawa polityków nie dziwi. Gracze na rynkach finansowych zdążyli nieco oswoić greckie strachy. Teraz wieściami ze Słowacji też specjalnie się nie przejęli. Ponad półtora roku podobnych doświadczeń uczy, że albo decyzja i tak w końcu zapadnie (premier Słowacji zapowiadała zresztą głosowania aż do skutku), albo reszta strefy euro i tak sobie z funduszem ratunkowym będzie musiała jakoś poradzić.