Jaka piękna katastrofa

Grecy chcą wypić całą metaksę, ale tak, by butelka wciąż była pełna - pisze publicysta

Publikacja: 20.05.2012 19:32

Marek Magierowski

Marek Magierowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Można szukać różnych eufemistycznych określeń na to, co dzieje się dziś w strefie euro. Do najpopularniejszych bon motów należała swego czasu „grecka tragedia", wkrótce pojawił się wpadający w ucho „Grexit", niektórzy pisali o helleńskim „dra(ch)macie".

Odium kryzysu wspólnej waluty spadło na Greków. Gdyby jednak sięgnąć do korzeni tej ponurej odysei i trzymać się twardych faktów, doszlibyśmy do wniosku, że nie chodzi tutaj o żadną grecką tragedię, lecz o blamaż całej UE oraz politycznego projektu pod nazwą „zjednoczona Europa". Chodzi o kompromitację, która może przynieść skutki dużo bardziej bolesne, niż moglibyśmy przypuszczać. Kiedy Grecja zostanie wyrzucona za burtę jako zbędny balast, problemy Unii się nie skończą. Problemy Unii dopiero się zaczną.

Przerażająco pusta kasa

Strefa euro była postrzegana przez jej pomysłodawców jako twór wieczny i niezniszczalny, symbol jedności, stabilności i pokoju. Wspólny pieniądz odgrywał rolę spoiwa łączącego odmienne społeczeństwa, kultury i systemy polityczne. Na fundamencie euro miało zostać zbudowane federalistyczne państwo, z którego nikt nie mógłby się już wypisać. Dlatego w traktacie lizbońskim przewidziano możliwość opuszczenia Unii Europejskiej, ale już nie eurolandu. To małżeństwo miało trwać aż do śmierci - w takiej czy innej formie. Euro było świętością, zaś jego krytycy - szaleńcami i eurofobami nierozumiejącymi podstawowych prawd ekonomii.

Jeśli dziś niemieccy wyborcy narzekają na to, iż płacą na utrzymanie bankrutów, wymyślają Grekom od najgorszych i z nostalgią wspominają Deutschmarkę, powinni pamiętać, że zawdzięczają dzisiejsze kłopoty przede wszystkim własnym przywódcom, którzy zachwalali euro jako największe osiągnięcie człowieka od czasu lądowania na Księżycu.

Strefa euro przynosiła korzyści głównie samym Niemcom: nikt już nie zagrażał ich eksportowej potędze, nikt nie mógł sobie pozwolić na dewaluację własnej waluty, by dogonić w rozwoju europejskiego hegemona, zaś tanie kredyty sprawiły, iż na Starym Kontynencie powstała wielomilionowa rzesza klientów konsumujących niemieckie towary i usługi.

Do tej grupy należała np. grecka armia. Podczas gdy większość członków NATO z trudem wydaje na wojsko 2 proc. swojego budżetu, rząd w Atenach przeznaczał na ten cel ponad 6 proc. Większość tych funduszy trafiała do firm znad Renu. Podczas jednej z wizyt w Atenach szef niemieckiej dyplomacji Guido Westerwelle pouczał greckich rozmówców, iż powinni realizować zalecenia Komisji Europejskiej i MFW w zakresie oszczędności budżetowych, ale także „wywiązywać się z kontraktów z niemieckimi koncernami". Innymi słowy: najpierw zapłaćcie za czołgi i helikoptery, a potem możecie sobie zaciskać pasa wedle uznania.

Grecy nie są oczywiście bez winy. W towarzystwie innych europejskich „grzeszników" żyli w minionej dekadzie na kredyt, niczym Polska za czasów gierkowskiej bonanzy. Wydawało im się, że skoro zostali już przyjęci do eurolandu, to znaczy, że automatycznie stali się gospodarczym tygrysem, że mogą sobie wypłacać coraz wyższe pensje, że nie muszą się martwić o swoją wydajność, że nie muszą już niczego produkować.

Warto poznać skalę tego rozpasania. Według danych Komisji Europejskiej za lata 2000 - 2010 Grecja otwierała listę krajów, w których najbardziej urosły płace realne: dokładnie o 58,4 proc. Na kolejnych miejscach znalazły się: Irlandia (49,7 proc.), Hiszpania (39 proc.) oraz Portugalia (36,4 proc.). Czy to zestawienie czegoś Państwu nie przypomina? Czy nie są to przypadkiem te same kraje, które dogorywają dzisiaj na łożu śmierci? Co ciekawe, na samym dole rankingu znalazły się Niemcy (11,5 proc.), które wolą oszczędzać i eksportować, zamiast konsumować. Notabene ze szkodą dla całej Unii.

Greckie państwo od wielu miesięcy funkcjonuje wyłącznie dzięki kroplówce. Gdyby nie kolejne transze pożyczek z MFW, swoich wynagrodzeń nie zobaczyliby ani urzędnicy, ani nauczyciele, ani pielęgniarki. Kasa jest pusta. Przerażająco pusta.

Wyjście Grecji z eurolandu i powrót do drachmy oznaczałyby natychmiastową deprecjację nowej waluty. Grecy nie wiedzą, co się stanie z ich oszczędnościami, dlatego rzucili się do opróżniania depozytów. W ubiegły poniedziałek, w ciągu 24 godzin, wyciągnęli ze swoich kont 700 mln euro. W skarpetach i materacach trzymają już ok. 30 mld euro.

Pakt to za mało

Grecy boją się ostatecznej katastrofy, ale marzą o tym, by fiesta trwała bez końca. Z jednej strony blisko 80 proc. opowiada się za pozostaniem w strefie euro, z drugiej zaś coraz wyższym poparciem cieszą się ugrupowania, które krytykują kurację wymuszoną przez Brukselę i Berlin. Mówiąc krótko: chcą wypić całą metaksę, ale tak, by butelka wciąż była pełna. „Ten cały plan ratunkowy skazuje grecki naród na biedę, bezrobocie i zmusza ludzi do emigracji" - przekonuje w wywiadzie dla „Spiegla" deputowana skrajnie lewicowej partii Syriza Despoina Charalambidou. „Długów nie narobili zwykli robotnicy i to nie oni powinni je spłacać (...). Chcemy innej Europy, takiej, w której najważniejsi będą obywatele, a nie polityczne i gospodarcze elity".

Ale „innej Europy" na razie nie będzie. Kanclerz Angela Merkel, przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso, komisarz ds. gospodarczych i monetarnych Olli Rehn i minister finansów Niemiec Wolfgang Schäuble - wszyscy wyrażają solidarność z greckim narodem, ale stanowczo domagają się dokręcenia śruby i kolejnych cięć. Zdając sobie sprawę, że może to grozić wybuchem społecznego niezadowolenia na niespotykaną dotąd skalę. W ubiegłym tygodniu anarchiści podpalili w Poczdamie samochód żony Horsta Reichenbacha - szefa specjalnej unijnej grupy roboczej zajmującej się Grecją. Ateny są dzisiaj beczką prochu - nikt nie jest w stanie przewidzieć, co się stanie, gdy rząd przywróci drachmę, wprowadzi ścisłą kontrolę transakcji finansowych, a ludzie stracą połowę swoich oszczędności. Czy ktokolwiek może dziś zagwarantować, że na Peloponezie nie dojdzie do krwawego powstania?

Angela Merkel była przekonana, że można ten pożar ugasić małymi łyżeczkami. Odrzucała wszystkie propozycje składane przez tych, którzy rozumieli, że sytuacja wymaga szybkich i radykalnych działań. Nie zgadzała się na euroobligacje. Nie zgadzała się na większe zaangażowanie Europejskiego Banku Centralnego w ratowanie państw stojących u progu bankructwa. Nie zgadzała się na wpuszczenie w finansowy krwiobieg Europy większej ilości pieniędzy, bo obawiała się skoku inflacji. Jej decyzje wynikały nie z troski o przyszłość strefy euro, lecz z troski o przyszłość niemieckiej gospodarki.

Kryzysowi miał zaradzić pakt fiskalny: Merkel oczekiwała, iż rynki finansowe uspokoją się, gdy tylko zobaczą uśmiechniętych przywódców Unii podpisujących kolejny „przełomowy dokument". Dziś widać już, że ów dokument nie jest wart więcej niż papier, na którym go spisano. Jak próbowano zapobiec rozpadowi strefy euro? Mglistymi obietnicami, iż państwa-sygnatariusze będą w przyszłości zadłużać się nieco mniej niż dotychczas. To zdecydowanie za mało, by powstrzymać tsunami. Jeżeli Irlandczycy odrzucą pakt w referendum zaplanowanym na 31 maja, będzie można zacząć odliczać miesiące do zgonu strefy euro.

Cios w wizerunek UE

Niemcy były od początku największym beneficjentem wspólnej waluty - zarówno pod względem politycznym, jak i gospodarczym. Dlatego tak zaciekle walczą o to, aby utrzymać ją przy życiu. Banki centralne Grecji, Hiszpanii i Włoch są winne Bundesbankowi ok. 650 mld euro (to mniej więcej jedna szósta niemieckiego PKB). Nie sposób przewidzieć, jaką część tej kwoty uda się odzyskać, jeśli Grecy przeproszą się z drachmą, Hiszpanie z pesetą, a Włosi z lirem. Można za to przewidzieć, jakim ciosem w wizerunek Unii Europejskiej będzie kapitulacja Hellady, a potem - prawdopodobnie - następnych krajów Południa. Najbardziej ambitny projekt gospodarczy przełomu wieków rozpadnie się jak domek z kart. Reputacja Angeli Merkel, José Manuela Barroso i całej Komisji Europejskiej legnie w gruzach. Politycy będą ratować własną skórę i twierdzić, że zawsze byli przeciwko euro, przeciwko dyktatowi Berlina, przeciwko drastycznym oszczędnościom. Z kolei wyborcy będą się zastanawiać: skoro wspólna waluta okazała się pomysłem poronionym, skoro możemy już wrócić do franków, marek i guldenów, to dlaczego nie mielibyśmy wrócić do szlabanów na granicach, do ceł, do protekcjonistycznej polityki handlowej, do starych, dobrych czasów...

I czy wówczas ktoś odważy się im powiedzieć, że w przeciwieństwie do euro wszystkie pozostałe zdobycze zjednoczonej Europy są „trwałe i niezniszczalne"?

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Można szukać różnych eufemistycznych określeń na to, co dzieje się dziś w strefie euro. Do najpopularniejszych bon motów należała swego czasu „grecka tragedia", wkrótce pojawił się wpadający w ucho „Grexit", niektórzy pisali o helleńskim „dra(ch)macie".

Odium kryzysu wspólnej waluty spadło na Greków. Gdyby jednak sięgnąć do korzeni tej ponurej odysei i trzymać się twardych faktów, doszlibyśmy do wniosku, że nie chodzi tutaj o żadną grecką tragedię, lecz o blamaż całej UE oraz politycznego projektu pod nazwą „zjednoczona Europa". Chodzi o kompromitację, która może przynieść skutki dużo bardziej bolesne, niż moglibyśmy przypuszczać. Kiedy Grecja zostanie wyrzucona za burtę jako zbędny balast, problemy Unii się nie skończą. Problemy Unii dopiero się zaczną.

Pozostało 91% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację