Pod koniec lutego Ministerstwo Finansów opublikowało raport „Finanse publiczne w Polsce w okresie kryzysu" pełen danych liczbowych, wykresów i innych informacji opatrzonych komentarzem. Jednym z celów było wyjaśnienie podstawowych definicji w zakresie finansów publicznych i przyczyn ich zmian, pomocnych w ograniczeniu nieporozumień, mitów i popełnianych błędów.
Niestety, muszę przyznać, że ponieśliśmy edukacyjną porażkę. Dowodem są liczne ostatnio teksty w dyskusji o stanie naszych finansów publicznych, w których pojawiło się wiele nieścisłości i błędów. Co wywołało tę dyskusję?
Wystarczyło kilka faktów: najpierw korzystne dla nas (przez słowo „nas" rozumiem „Polskę" – to smutne i znamienne zarazem, ale ostatnio trzeba być w tym zakresie bardzo precyzyjnym) dane GUS o znacznie niższym, niż oczekiwano, deficycie sektora finansów publicznych w 2011 r. Należy podkreślić, że dane te zweryfikowane zostały i zatwierdzone przez Europejski Urząd Statystyczny Eurostat.
Następnie ogłoszenie przez ministra finansów końca cyklu wzrostu długu publicznego w relacji do PKB. W końcu apel tegoż, aby do czasu pojawienia się kolejnego cyklu wzrostu długu (oby jak najpóźniej) zdjąć licznik długu, który przecież w zamyśle jego pomysłodawcy miał zwiększać świadomość społeczną i ostrzegać o konsekwencjach nadmiernego zadłużenia, a nie wisieć niezależnie od tego, czy sytuacja finansów publicznych się poprawia, czy nie.
Ma rosnąć czy nie?
Oczywiście, ilu ekspertów, tyle ocen. Jedni uważają, że to źle, że dług (jego relacja do PKB) przestał rosnąć, bo rząd nie będzie miał już bodźca, by reformować finanse publiczne. Inni – że to właściwie tylko dzięki sztuczkom księgowym ministra finansów udało się nie przekroczyć progu 55 proc. PKB. Jeszcze inni uznają fakty i twarde dane, choć nie palą się z przyznaniem, że jest dużo lepiej, niż wielu z nich prognozowało. W końcu są i tacy, którzy te dane przyjmują z uznaniem i wskazują na możliwość zmiany ratingów Polski w przyszłości i wysłania pozytywnego sygnału rynkom finansowym.