Z jednej strony liczby i twarde dane – w które wierzą wszyscy, może z wyjątkiem części polityków z naszego regionu i nielicznej grupy związanych z nimi ekspertów – mówią o gospodarczym sukcesie. W ciągu 11 lat członkostwa w Unii Europejskiej kraje środkowoeuropejskie odnotowały znakomite, najlepsze od wielu dekad wyniki w zakresie rozwoju gospodarczego. Polska i Słowacja były najszybciej rozwijającymi się krajami Europy, osiągając niemal podwojenie PKB (przeciętny kraj zachodnioeuropejski odnotował w tym samym czasie łączny wzrost o nieco ponad 30 proc.). Pozwoliło to na zmniejszenie niemal o połowę dystansu dzielącego PKB na głowę mieszkańca od unijnej średniej. Czechy i Węgry radziły sobie nieco gorzej, ale również rozwijały się szybciej od Zachodniej Europy. Powstawały nowe fabryki i centra usługowe, waluty były stabilne, wzrastały płace i dochody. Do wszystkich krajów napływały corocznie miliardy euro unijnych funduszy, powstawały nowe autostrady, lotniska i nowoczesne linie kolejowe.

Z drugiej strony we wszystkich krajach wyszehradzkich rosną w siłę partie eurosceptyczne lub wręcz wrogie członkostwu w UE. Na rozwijającej się znakomicie Słowacji niedzielne wybory przyniosły chaos – ale bez wątpienia chaos podszyty niechęcią do Unii. W Polsce rządzi partia, która wprawdzie o Unii wyraża się w sposób ostrożny, ale demonstracyjnie usuwa gwiaździste flagi z siedziby premiera (przez część jej polityków – bez żadnej reakcji ze strony kierownictwa – nazywane „unijnymi szmatami"), a władzę zdobyła szermując hasłem „Polski w ruinie". Na Węgrzech od lat rządzi premier niepomijający żadnej okazji, by krytykować Brukselę i wychwalać Moskwę. A Czechy – od lat politycznie niestabilne – należą do najsilniej eurosceptycznych narodów Unii.

Jak pogodzić jedno z drugim? Oczywiście, można twierdzić, że kraje środkowoeuropejskie rozczarowały się Unią, którą kiedyś, na etapie starań o członkostwo, przesadnie idealizowały. Ale sądzę, że prawdziwa odpowiedź jest gdzie indziej.

Ćwierć wieku temu żyliśmy w innych światach. Przeciętna pensja w krajach wyszehradzkich stanowiła około 5–7 proc. pensji niemieckiej. Nikomu nie przychodziło nawet do głowy, by je porównywać: polska miesięczna pensja z trudem starczyłaby na opłacenie rachunku za kolację w przyzwoitej niemieckiej restauracji. Dziś obywatele Europy Środkowej zarabiają już, po przeliczeniu według bieżącego kursu walut, 30–40 proc. tego co Niemcy. I to się już daje porównać. Więc podróżujący swobodnie po całej Europie ludzie dopiero teraz zauważyli, jak skandalicznie mało zarabiają. A odpowiedzią stała się frustracja i rozwijająca się stopniowo niechęć do Unii.

Witold M. Orłowski profesor Politechniki Warszawskiej, główny doradca ekonomiczny PwC w Polsce