To ta sama agencja, która w styczniu zaskoczyła wszystkich, dokonując pierwszej od 20 lat obniżki ratingu Polski. Tym razem utrzymała go (co akurat nie dziwi), ale w sposób mało zrozumiały podniosła jego perspektywę z negatywnej do stabilnej (co oznacza, że w kolejnych ocenach możemy się spodziewać utrzymania ratingu). Uzasadniła to tym, że pomimo obsadzenia przez PiS stanowiska prezesa NBP i niemal całej Rady Polityki Pieniężnej niezależność banku centralnego została zachowana.

Mam wrażenie, że w ten sposób S&P koryguje swoją nazbyt histeryczną decyzję ze stycznia. Bo choć wtedy agencja wyrażała obawy o niezależność NBP, to kluczowym argumentem za obniżką było naruszenie Trybunału Konstytucyjnego. W tle była też obawa o zbyt kosztowny program wydatków socjalnych. Od stycznia żaden z tych dwóch czynników nie uległ poprawie. Wręcz przeciwnie, blokada TK tylko się pogłębiła, a rządząca partia przystąpiła do realizacji swoich nazbyt hojnych obietnic. Wszedł w życie program 500+, który na długo będzie gigantycznym ciężarem dla finansów państwa. Kolejnym kosztownym prezentem jest uchwalony powrót do niższego wieku emerytalnego. Zbytnia rozrzutność w okresie względnej prosperity oznacza, że państwo pozbawia się swobody manewru koniecznej do obrony przed mogącą się kiedyś pojawić recesją.

S&P ignoruje też najnowsze dane o znacznym osłabieniu wzrostu gospodarczego. W II kwartale sięgnął on 2,5 proc. wobec ponad 3 proc. w pierwszej połowie roku, w IV kwartale wzrost może spaść poniżej 2 proc. A przecież słabnąca kondycja gospodarki wpłynie na stan budżetu. Wielkie międzynarodowe agencje ratingowe nie są nieomylne. Ale ich ocen nie należy ignorować.