Rz: Od początku roku z europejskiej gospodarki płyną sygnały wyraźnego przyspieszenia wzrostu. To jednak głównie tzw. miękkie dane, bazujące na sondażach wśród przedsiębiorców i konsumentów. Czy sądzi pan, że one dobrze odzwierciedlają to, co dzieje się w realnej gospodarce?
Erik Nielsen: Tak, ożywienie w globalnej gospodarce, w tym w Europie, jest faktem. Rozpoczęło się już pod koniec ub.r., mamy więc też trochę twardych danych, które to potwierdzają. To, że poprawę koniunktury widać w wielu regionach i w wielu sektorach, a także w handlu międzynarodowym, również świadczy o tym, że miękkie dane nie kłamią. Zresztą, jeśli już, to dziś powinny one raczej malować zbyt pesymistyczny, a nie zbyt optymistyczny obraz gospodarki. Największym zagrożeniem dla wzrostu jest dziś polityka, a dokładnie fala populizmu i nacjonalizmu. Doniesienia mediów na ten temat mogłyby negatywnie wpływać na sondażowe wskaźniki koniunktury. Ale tego wpływu nie ma.
O tym, że polityka to największe zagrożenie dla wzrostu gospodarczego, słyszę nieprzerwanie od co najmniej roku, gdy ruszyły przygotowania do brytyjskiego referendum w sprawie przynależności do UE. Tymczasem to referendum, choć jego wynik był zaskakujący, nie wyrządziło wielkich szkód brytyjskiej gospodarce ani tym bardziej globalnej. Nie wyolbrzymia pan ryzyka politycznego?
Brytyjskie referendum to nie najlepszy przykład ryzyka, o jakim mówię. Po pierwsze, za wyjściem z UE głosowała tylko nieco ponad połowa Brytyjczyków. Z tej grupy połowa to ci, którzy czują, że stracili na globalizacji. Oni rzeczywiście byli za Brexitem z pobudek nacjonalistycznych. Druga połowa to jednak zwolennicy globalizacji, którzy uważają, że Wielka Brytania lepiej ułoży sobie stosunki gospodarcze z resztą świata poza UE. Po drugie, jak dotąd referendum nie miało realnych konsekwencji. Pewien biznesmen z Londynu powiedział mi, że z Brexitem jest jak z rakiem: słyszysz od lekarza, że jesteś chory i jeśli nie podejmiesz nieprzyjemnego, bolesnego leczenia, umrzesz, ale nie czujesz się źle. Po trzecie, Wielka Brytania jest za małym krajem, żeby mieć znaczenie dla globalnej gospodarki. Nie można tego powiedzieć o USA, Japonii, Indiach i Chinach razem wziętych. A wszędzie tam widać renesans nacjonalizmu. Zresztą widać go również na Węgrzech i w Polsce, choć w mniejszym stopniu.
Dlaczego jednak to, co nazywa pan nacjonalizmem, miałoby szkodzić gospodarce? Modni dziś na świecie ekonomiści, tacy jak Ha Joon Chang i Dani Rodrik, wskazują, że nie należy bezgranicznie wierzyć w wolny handel, że trzeba wspierać rodzime firmy...