Czytelniczka ze Szczecina (nazwisko do wiadomości redakcji) postanowiła kupić mieszkanie swojej córce. – Znalezienie lokalu zleciliśmy jednej z dużych agencji nieruchomości w Szczecinie, firmie B. – opowiada pani V.
Biuro w kontaktach z klientką reprezentował tzw. makler – pan G. Jak mówi czytelniczka, był to pracownik najniższego szczebla, bez licencji pośrednika. – To on umawiał mnie ze sprzedającym, on też ustalał termin podpisania umowy u notariusza. To on naciskał, że umowę trzeba szybko zawrzeć, choć wiedział, że nie będzie mnie w kraju. Straszył, że kontrahent wyjedzie – opowiada klientka szczecińskiego biura. – Pośpiech był złym doradcą, a makler popełnił najwięcej błędów. W najbardziej dramatycznym momencie kontakt się z nim urwał – twierdzi.
Umowę pośrednictwa z panią V. autoryzowali jednak licencjonowani pośrednicy, właściciele biura B., którzy mieli nadzorować transakcję.
Kredyt do spłacenia
Czytelniczka zdecydowała się na ok. 40-metrowe mieszkanie w szczecińskiej dzielnicy Pomorzany, które kosztowało 209 tys. zł. Lokal sprzedawał studiujący w Polsce Duńczyk. Za usługę pośrednictwa zapłaciła agencji B. ponad 7,7 tys. zł.
– Makler z biura nieruchomości namówił mnie, by zamiast 5 tys. zł gwarantowanej zaliczki dać sprzedającemu drugie tyle. Przy umowie przedwstępnej zapłaciłam mu więc 9 tys. zł. Potem był akt notarialny podpisywany dużo wcześniej, niż pisemnie ustaliliśmy w umowie przedwstępnej. Przedstawiciel agencji doradzał, że tak trzeba, bo sprzedający może zniknąć z zaliczką – wspomina czytelniczka. – Do podpisania aktu notarialnego między naszą córką, dla której kupowaliśmy lokal, a Duńczykiem doszło, gdy byliśmy na zaplanowanych wcześniej wakacjach. Nie mogliśmy na odległość skontrolować transakcji, ale makler uspokajał, że wszystko jest w porządku – relacjonuje.