Transakcja sprzedaży mieszkania – Polce przez Duńczyka – odbywała się pod okiem dwóch pośredników z licencją, ich pomocnika – tzw. maklera, notariusza (a nawet dwóch) oraz bankowców i doradców z dwóch banków. Tylko jeden z notariuszy – niespisujący zresztą aktu notarialnego sprzedaży mieszkania – zgłosił, że ma wątpliwości, czy Duńczyk rozumie wszystko po polsku i czy zna procedury, i że w związku z tym bez tłumacza nie da rady sporządzić oświadczenia. Inni – nie, skoro z Duńczykiem można było się jakoś dogadać.
Pośrednicy, którzy firmowali nieudaną transakcję, twierdzą, że i czytelniczka, i oni ponieśli straty, bo kontrahent z Danii był nieuczciwy, że wyłudził pieniądze na spłatę swoich zobowiązań. Czy jednak rzeczywiście tylko o to chodziło? Nie udało nam się skontaktować ze sprzedającym mieszkanie Duńczykiem, bo nie ma go w Polsce i nie odpisuje na e-maile.
Zastanawia jednak fakt: czy gdyby rzeczywiście chciał uciec z pieniędzmi, to nie zabrałby 150 tys. zł przelanych na jego konto kredytowe przez bank czytelniczki? Przecież te pieniądze przez wiele dni leżały na koncie, bo bank nie chciał ich zaliczyć na spłatę kredytu, gdyż nie było dyspozycji od właściciela kredytu o wcześniejszej regulacji zobowiązania.
Czy Duńczykowi – i naszej czytelniczce – nie zabrakło tu eksperta przewodnika, który wyjaśniłby, że kredyt sam się nie spłaci, nawet jak pieniądze są na koncie, że trzeba wydać dyspozycję, eksperta, który podpowiedziałby, że kurs waluty przy spłacie kredytu wcale nie jest taki sam jak w NBP itd.
To była wyjątkowo pechowa transakcja. Ostatecznie dużo szczęścia miała nasza czytelniczka, że udało się jej ściągnąć kontrahenta z zagranicy ponownie do Polski i doprowadzić do zwolnienia hipoteki lokalu przez jego bank oraz zabezpieczenia roszczenia jej banku na hipotece tego samego mieszkania. Gdzie jednak byli w tym czasie profesjonaliści na rynku nieruchomości obsługujący transakcję?