[b]Zbliżają się wakacje, okres, w którym częściej przeżywamy przygody seksualne, co może się skończyć zakażeniem. Jest się czego bać?
Dr Iwona Rudnicka:[/b] Jeśli weźmiemy pod uwagę dane statystyczne, to się okaże, że w porównaniu z latami 80. i 90. mamy dzisiaj mało zachorowań. Z drugiej strony z tzw. danych pośrednich wynika zupełnie co innego. Prześledźmy problem na przykładzie kiły... O ile w 1990 roku na 100 tys. żywych urodzeń mieliśmy 0,75 przypadków kiły wrodzonej (co oznacza, że dziecko musiało się zakazić w życiu płodowym od matki), o tyle w roku 2004 już 5,34. Na szczęście ostatnio wskaźnik ten spadł i w 2007 roku, z którego mamy ostatnie dane, wyniósł 1,5. Wydaje się, że to niewiele, a jednak dwa razy więcej niż w latach 90. Mówię o tym dlatego, że obecnie w Polsce tylko kobiety ciężarne i krwiodawcy są objęci powszechnymi badaniami na obecność kiły. Trzy lata temu wykonano zaledwie pół miliona podobnych testów, podczas gdy w roku 1990 osiem milionów. Wówczas obowiązkowo poddawani im byli m.in. pracownicy służby zdrowia czy osoby pracujące w oświacie. Zmniejszenie liczby wykonywanych badań przesiewowych bez wątpienia wpływa na mniejszą wykrywalność kiły bezobjawowej.
[b]Czyli w praktyce przypadków zachorowań może być znacznie więcej. [/b]
W tym przekonaniu utwierdza mnie także fakt, że w naszej przychodni leczymy jedną trzecią wszystkich przypadków kiły i jedną piątą przypadków rzeżączki. Czy to normalne, że jedna placówka obsługuje tak dużą część chorych w prawie 40-milionowym kraju? Wygląda na to, że brakuje nam pacjentów w statystykach. Może dlatego, że leczą się w prywatnych gabinetach, nie są ujmowani w danych epidemiologicznych.
[b]Może duża część w ogóle się nie leczy.[/b]