Powiedzieć, że pierwsza wizyta Depeche Mode w komunistycznej Polsce miała tę samą rangę jak dwa koncerty The Rolling Stones w Sali Kongresowej w 1967 r. byłoby pewnie przesadą. Jednak „każde pokolenie ma swój czas” najważniejszy dla siebie, zaś mit przyjazdu Depeche Mode wzmacnia ówczesna izolacja PRL po stanie wojennym i zduszeniu Solidarności, zimna wojna oraz istnienie żelaznej kurtyny.
Dlatego pojawienie się w Warszawie zespołu grającego nową muzykę elektroniczną (Depeche Mode nie lubią określenia new romantic) było wielką sensacją, tym bardziej że od „Some Great Reward Tour” zaczęła się ogólnoświatowa sława grupy, która dziś należy do grona największych globalnych gwiazd. Jak napisał w słowie wstępnym Marcin Cichoński, był to „koncert definiujący” dla wielu fanów pierwszy zachodniej gwiazdy. Bilety kosztowały 1300 zł. Pół litra wódki 103 zł. Taki był wtedy przelicznik. To był czas, kiedy „Rzeczpospolita” informowała o Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów w Moskwie.
Depeche Mode w Victorii
Depeche Mode zamieszkali w Hotelu Victoria, jedynym według Polaków spełniającym normy zachodnioeuropejskie – vis a vis Interpressu, gdzie odbywały się cotygodniowe propagandówki Jerzego Urbana, rzecznika rządu. Sprowadzenie grupy koordynował Andrzej Marzec z Agencji Pagart, co zrobił również dla swojej córki Ani, wspierany przez Romana Rogowieckiego, dziennikarza muzycznego, ale zaaranżował wszystko Laszlo Hegedus – Węgier, były menedżer zespołów Omega i Locomotive GT, który usamodzielnił się na Zachodzie. Hegedus zaprzecza, że głównym celem Depeche Mode był występ w ZSSR, ale potwierdza, że jego starania o zawiezienie tam grupy nigdy się nie powiodły. Towarzysze radzieccy wybrali Modern Talking i Uriah Heep. Z kolei Andy Fletcher w jednym z radiowych wywiadów mówił, że zaproszenie do Moskwy było – w proponowanym dniu Dave Gahan miał jednak zaplanowany ślub.
Na Okęciu gwiazd nie wpuszczało się jeszcze wtedy VIP-owskim przejściem, muzycy wyszli więc z hali przylotów z wszystkimi pasażerami. „Gdy jechaliśmy z lotniska, patrzyli za siebie, czy przypadkiem jakieś KGB nie jedzie za nami” – wspomina Rogowiecki. W hotelu muzycy zgodnie z zasadami tournée zameldowali się pod zmienionymi nazwiskami, żeby mieć święty spokój. Jednocześnie wyróżniali się kulturą osobistą. Gore imponował absurdalnym poczuciem humoru. Pytał: „Co tak szaro, czy tu nie ma innej farby?”. Muzycy byli zainteresowani Warszawą, gdy większość artystów przed koncertami marzy o wypoczynku.