„30" to coś więcej niż płyta. To opowieść rozpisana na intymny wywiad przed kamerami programu Oprah Winfrey, a wcześniej, dwa okładkowe, w brytyjskim i amerykańskim wydaniu „Vogue'a". Omawiane w najważniejszych telewizjach, przeklejane w mediach społecznościowych. To tak, jakby największa gwiazda światowej muzyki zwierzała się swojej przyjaciółce z dojrzewania do trudnej decyzji o rozwodzie u szczytu sławy, w czasie pandemii, ryzykując poczucie winy wobec synka.
Obserwatorium gwiazd
Jeśli Adele oznaczała kolejne płyty tytułami nawiązującymi do jej wieku – „19", „21", „25" – „30" wywołuje skojarzenie z określeniem „wiek balzakowski". Otóż bohaterki wielkiego francuskiego pisarza Honoriusza Balzaca, autora „Komedii ludzkiej", które miały 30–40 lat – uważano za stare. Adele, stemplując okres życia opisany w piosenkach wiekiem „30", mając zaś w czasie premiery lat 33 – pokazuje, że każda kobieta, mając dobre i złe doświadczenia z mężczynami, jako córka, żona i matka, może kształtować swoje życie z nadzieją. Stała się tym samym największą ikoną feminizmu w muzyce.
Czytaj więcej
Rynek płytowy nadrabia opóźnienia. Świat czeka na nowe płyty Adele, Eda Sheerana i Coldplay.
Biografia jej poprzedniczek na szczytach sławy była inna. Madonna sprzedawała się erotycznym wyzwoleniem. Norah Jones oparła się na delikatności. Amy Winehouse padła ofiarą toksycznych relacji, zabijając się alkoholem i narkotykami. Tymczasem Adele, której kariera zaczęła się rozwijać po śmierci Amy, gdy feminizm doszedł w pełni do głosu – ułożyła życie inaczej: pisząc i śpiewając o emocjach, ale im nie ulegając, próbując zapanować nad życiem. Właśnie taki scenariusz skierował ją po zdobyciu szczytów muzycznych list przebojów na o wiele ważniejszy: w Hollywood.
Właśnie tam dała premierę już nie albumu, tylko czwartego odcinka swojej muzycznej opowieści w transmitowanym na cały świat koncercie w Griffith Observatory, bogatym w konteksty.