Bratnia dusza Hitchcocka, który chętnie ekranizował jej prozę. Nie tylko on. Największy sukces odniósł utalentowany pan Ripley, przeniesiony pięciokrotnie do kina. Kiedy zrealizowano remake, autorki już nie było wśród żywych.
Odeszła przed 14 laty, z powodu leukemii. W ogóle żyła niezdrowo. Rozchwiana emocjonalnie alkoholiczka. Biseksualistka, w bliższych związkach najwyżej przez kilka lat. Przedkładała kompanię zwierząt ponad ludzkie towarzystwo, czemu wielokrotnie dała literacki wyraz. Właściwie, nie lubiła ludzi. „Paskudny charakter, skąpiradło, szorstka i okrutna” – ocenił ją jeden ze znajomych. „Ale można było się z nią uśmiać, jak mało z kim” – dodawał.
No właśnie – również chichotałam, czytając tomik „Siedemnaście miłych pań”. Oryginalny tytuł brzmiał „Bajeczki o mizoginii”, co najlepiej oddaje intencje pisarki. Jej nowelki cechuje czarny humor i jakaś wściekła satysfakcja w obnażaniu ludzkiej małości. Jednocześnie, wyczuwa się przyjemność pisarki w dokopywaniu bliźnim (choćby imaginacyjnie) za przewinienia oraz słabości.
Highsmith żywi pogardę dla słabych mężczyzn, pazernych bab, a także przedstawicieli płci obydwu, którzy kierują się koniunkturalizmem. Mierzi ją zarówno rozwiązłość, jak świętoszkowatość; nadprodukcja potomstwa, jak programowy feminizm; hipochondria, artystyczne (bezzasadne) aspiracje, ambicje osiągnięcia perfekcji na każdym polu.
Pisarka z akrobatyczną zwinnością wywraca na nice wyjściowe sytuacje. Początkowe zalety czy niewinne przywary bohaterek (których, zgodnie z tytułem, jest siedemnaście) wraz z rozwojem fabuły przeobrażają się w wady. Z każdą linijką tekstu coraz potężniejsze, koszmarniejsze. Crescendo zła aż do absurdu. Aż do zagłady – pani (oczywiście sympatycznej) bądź jej partnera. Bo w finale czarny charakter musi przegrać. Jak w umoralniającej bajce.