Wielki Marsz Świata. Dlaczego chcesz iść i iść?

22 marca zakończy się możliwość rejestracji do najtrudniejszego marszu organizowanego w ramach zasad międzynarodowego stowarzyszenia promocji turystyki pieszej IML. Tegoroczny Marsz Świata rozpocznie 16 lipca i zakończy się 4 dni później. Na starcie w holenderskim Nijmegen będzie zaledwie garstka Polaków. A szkoda.

Aktualizacja: 02.03.2019 22:29 Publikacja: 02.03.2019 14:52

Foto: archiwum prywatne/Sylwia Skorstad

Najpopularniejszym wśród uczestników Marszu Świata miejscem fotografowania się jest coś, co można określić mianem „tablicy wstydu”. To aktualizowana co wieczór plansza informująca, ile osób nie ukończyło kolejnych etapów.

Co roku na starcie staje około 45 000 śmiałków. Czekają ich 4 dni marszu w lipcowym słońcu. Kto podstempluje swoją kartę uczestnika na wszystkich punktach kontrolnych i w wyznaczonym czasie zeskanuje opaskę na mecie, ten zapewni sobie prawo do ruszenia w drogę następnego dnia. Najwięcej ludzi, zwykle około 3%, odpada na drugim etapie. W 2018 roku drugi dzień pokonał aż 1344 osoby. Najmniej, poniżej 1% uczestników, nie dociera do mety na etapie ostatnim, choć ten jest najdłuższy.

Z jakiegoś powodu to nie meta, nie miejsce wręczania medali ani szpaler flag są fotografowane najczęściej. Kolejka tych, którym się powiodło, ustawia się zawsze do tablicy dowodzącej, ilu zostało przez marsz pokonanych.

Pamiętam

Pamiętam moment, w którym dowiedziałam się o Marszu Świata. Jedną z fascynujących cech uczestnictwa w rajdach pieszych jest to, że wiele z prowadzonych w ich trakcie dialogów zapamiętuje się z najdrobniejszymi szczegółami. Dlaczego tak się dzieje, wyjaśniły badania mózgu prowadzone przez norweskich noblistów Edwarda i May-Britt Moserów.

Kluczową dla naszego przetrwania kwestią była przez tysiąclecia umiejętność orientacji w przestrzeni. Aby móc skutecznie znajdować pożywienie, trafiać do schronienia i eksplorować otoczenie, musieliśmy nauczyć się zapamiętywać drogę. Dlatego poznając nowe miejsca, tworzymy w mózgu ich neuronowe mapy. Potem we śnie powtarzamy je sobie aż do znudzenia, neurony śpiącego aktywują się coraz szybciej i szybciej w dokładnie tych samych sekwencjach, jak podczas wcześniejszego doświadczenia związanego z eksplorowaniem terenu. Tworząc pamięciowe atlasy, dodajemy do nich również nieistotne z punktu widzenia geografii szczegóły, w tym… nasze doświadczenia interpersonalne z wycieczki. To odkrycie zainspirowało między innymi duńską armię. Zespołom zadaniowym dowództwo poleca chodzić na wspólne piesze wycieczki przynajmniej raz w tygodniu, by w trakcie wymieniać się doświadczeniami.

Ten mechanizm sprawia, że rozmowy ze znajomym, z którym łączą cie doświadczenia z rajdów, niejednokrotnie zawierają zabawny element:

- Pamiętasz Karolinę? Tę, o której opowiadałam ci na rajdzie w Barcelonie?

- Czy pamiętam? Wiem nawet, pod które wzgórze wchodziliśmy, gdy o niej mówiłaś i jakie tam rosły wielkie kaktusy!

O Marszu Świata powiedziała mi siedemdziesięciodwuletnia Aud, znajoma z Trondheim Turmasjforening, czyli klubu miłośników turystyki pieszej, do którego obie należymy. Był zimy, wiosenny dzień, wchodziłyśmy akurat w ścieżkę przy zakręcie rzeki Nidelvy.

- Skoro tak lubisz chodzić, to powinnaś kiedyś pojechać na marsz do Nijmegen w Holandii. To jest Marsz Marszów, marzenie każdego piechura. Aby go ukończyć musisz przejść po co najmniej 40 km przez każdy z kolejnych 4 dni.

- Myślisz, że dałabym radę?

- Oczywiście! My wszyscy daliśmy radę i to nie raz. Idący tam Per zaliczył chyba najwięcej z nas, ponad 35 edycji. Jorun ponad 15, to samo te dziewczyny, które obok niej widzisz. Ja też byłam kilka razy. Atmosfera w Nijmegen jest tak niesamowita, że to przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Nie czujesz bólu, bo co chwila coś się dzieje po drodze. Na koniec gra dla ciebie orkiestra i są fajerwerki.

Jeśli chodzi o orkiestrę i fajerwerki, Aud użyła niedomówienia. W sprawie bólu natomiast, kłamała.

Naj i naj

Pamiętam swój najgorszy moment w Nijmegen. Było to przed rozpoczęciem trzeciego dnia marszu. Czasami, gdy budzisz się z koszmaru, potrzebujesz kilku chwil, aby uzmysłowić sobie z ulgą, że to był tylko zły sen. Doświadczyłam czegoś przeciwnego. Obudziłam się około drugiej w nocy i po kilku sekundach wpatrywania się w mrok hotelowego pokoju, pomyślałam sobie:

- K..., to jest jawa. Za niewiele ponad godzinę muszę rozpocząć dzień i na stopach, na których teraz nie mogę nawet normalnie stanąć, spróbować przejść 40 kilometrów etapu zwanego „Trasą Siedmiu Wzgórz”. I jeśli nawet jakimś cudem mi się to uda, to kolejnego dnia czeka mnie jeszcze dłuższy odcinek! Jak ja to, do cholery, zrobię?

Pierwszego dnia marszu popełniłam typowy błąd debiutantki. Chciałam uciec przed najbardziej palącym słońcem i przejść trasę swoim normalnym, szybkim tempem marszowym około 9 minut na kilometr. Miałam dwie pary wypróbowanych butów. Nie wzięłam pod uwagę dwóch rzeczy. Buty testowałam w chłodnej Norwegii i nie miałam pojęcia, jak zachowają się na rozpalonym słońcem asfalcie. Na metę dotarłam kilka minut przed otwarciem punktów skanujących opaski, odhaczyłam się i ruszyłam piechotą w pięciokilometrową trasę do hotelu. Nie wiedziałam, że trzy niegroźne odciski, jakich dorobiłam się po drodze, kolejnego dnia marszu zamienią się w mielonkę. Po drugim dniu stopy opatrzone przez hotelową podolożkę zostały tak ciasno owinięte opatrunkami, że nie byłam w stanie swobodnie się na nich poruszać.

Pamiętam też swój najpiękniejszy moment w Nijmegen. Ostatniego dnia po przejściu mniej więcej dwudziestu kilometrów, zrozumiałam, że cokolwiek by się nie stało, spełnię swoje marzenie i ukończę ten marsz. Czułam się dobrze i miałam w zapasie wiele cennych godzin. Kiedy weszłam do miasteczka Cuijk, tradycyjnie przyjmującego uczestników Marszu Świata z największym entuzjazmem, ogarnęła mnie euforia. Śpiewałam i tańczyłam ze wszystkimi wokół. Miałam ochotę uściskać absolutnie każdego, kto w stojąc w niekończącym się szpalerze widzów, oferował uczestnikom wodę, jedzenie, muzykę, oklaski, całusy, kwiaty, uściski dłoni i inne, jakże potrzebne formy wsparcia. Machałam do seniorów na wózkach inwalidzkich, dzieciaków uczepionych drzew i innych widzów okupujących każdy wolny centymetr przestrzeni za barierkami wyznaczającymi trasę pochodu.

Czułam wtedy wszechogarniającą wdzięczność. Za wszystko. Jak nigdy wcześniej miałam świadomość swojego ciała. Byłam wdzięczna, że mam zdrowe nogi. Oczy, które widzą, uszy, które słyszą. Każda część mnie chętnie współpracowała, umożliwiając mi udział w niesamowitej przygodzie. Ta przedziwna, choć zapewne łatwo wytłumaczalna chemicznie pieśń mojego ciała idealnie wpisywała się w atmosferę Cuijk. Postronny obserwator mógłby uznać, że miejscowość ogarnęło zbiorowe szaleństwo, jakby wszyscy tam od tygodnia jedli wyłącznie Prozac. Tysiące ludzi ekstatycznie wiwatuje na cześć pochodzących ze wszystkich stron świata piechurów, jakby ci przyszli co najmniej uwolnić ich z domu niewoli, a nie byli tylko grupą uparciuchów pragnących coś sobie udowodnić.

Próba cierpliwości

Organizowany od 1909 roku w najstarszym mieście Holandii Nijmegen Marsz Świata to pierwszy i najtrudniejszy z marszów zaaprobowanych przez międzynarodową organizację IML Walking Association. Zorganizowany dla żołnierzy jako próba umiejętności maszerowania, z czasem stał się dostępny również dla cywilów. Obecnie czynni wojskowi stanowią od 20 do 25% uczestników.

Uczestnicy, w zależności od wieku, płci oraz kategorii (cywil lub wojskowy), mają od pokonania od 30 do 50 kilometrów dziennie przez 4 kolejne dni. Dla przykładu kobieta w wieku średnim, aby otrzymać medal, musi przejść w sumie 160 kilometrów, zaś wojskowy pokonać 200 km w pełnym umundurowaniu i to z obciążeniem 10 kilogramów.

- Nie należy myśleć o odległościach, tylko maszerować przed siebie – radzi Katalonka Puig (5 ukończonych edycji). – Z czasem to zaczyna sprawiać człowiekowi przyjemność. Chodzę, bo życie jest skomplikowane. Pracuję w wydawnictwie, codziennie mam mnóstwo zajęć. Jestem szefową, ciotką, partnerką, aktywistką, siostrą… Tu wszystko jest proste. Idziesz – dobrze. Stoisz – źle.

Zasady są banalne – każdego dnia trzeba dojść od startu do mety (znajdują się one w tym samym miejscu) w wyznaczonym czasie, po drodze zaliczając punkty kontrolne. Żadnych sztucznych przeszkód do pokonania, rowów z błotem czy ścian wspinaczkowych. Wystarczy stawiać lewą nogę za prawą. Nie wolno używać kijków lub kul, wózki inwalidzkie są akceptowane na ściśle określonych warunkach. Nie wolno biec. I to właśnie tempo jest największym wyzwaniem marszu. Aktywna fizycznie osoba łatwo wyliczy sobie, że do pokonania 40 kilometrów na rowerze wystarczyłoby jej niewiele ponad dwie godziny. Ten sam dystans można też bez większego problemu przebiec w 4,5 godziny.

Tymczasem w Nijmegen trzeba się zgodzić na wielogodzinne posuwanie się noga za nogą. Przez cały czas idzie się w nieprzebranym, kolorowym i rozśpiewanym tłumie. Z każdą godziną jest coraz bardziej gorąco, zasłabnięcia spowodowane przegrzaniem są jedną z najczęstszych przyczyn wycofania się z imprezy. W 2006 roku Marsz Świata przerwano po tym, jak dwie osoby zmarły w wyniku udaru cieplnego.

- To nie jest żaden „fun” – obrusza się pochodzący z Niemiec Otto (42 ukończone edycje, 44 starty) pytany o to, czemu co rok powraca do Holandii. – To wyzwanie, zarówno w sensie fizycznym, jak i psychicznym.

Czwarta rano, gra gitara

„Wielki Marsz” zaczyna się już w niedzielę od uścisków, łez radości i wylewnych powitań. Wiele osób zna się z poprzednich edycji lub wspólnych wyjazdów na inne rajdy IML lub IVV. Bywa, że podczas oficjalnej uroczystości otwarcia spotykają się ludzie, którzy nie widzieli się od lat.

Decydując się na udział w Marszu Świata, trzeba przygotować się na to, że w trakcie trwania imprezy rytm dobowy stanie na głowie. Ci, którzy mają do pokonania trasy czterdziestokilometrowe, ruszają w drogę o piątej lub szóstej rano. Żeby dotrzeć na czas do miejsca startu, muszą wstać bardzo wcześnie, zatem wszystkie okoliczne hotele serwują śniadania już od drugiej w nocy.

Od czwartej rano, kiedy to ruszają „pięćdziesięciokilometrowcy” przy trasie ustawiają się setki widzów. Przynoszą ze sobą krzesła, sofy, stoły, zestawy grające, dmuchane baseny, paczki z jedzeniem, instrumenty muzyczne i kostiumy. Ponad stuletnia historia marszu jest również historią wspierania piechurów. Każda rodzina mieszkająca w pobliżu trasy stawia sobie za punkt honoru dostarczyć uczestnikom pożywienia, wody i moralnego wsparcia.

- Najważniejsze to zabrać w trasę krem z filtrem, chustkę na głowę i własny bidon – przekonuje mnie Holenderka Marje (5 ukończonych edycji). – Nie ma po co zabierać jedzenia, to niepotrzebne obciążenie, bo po drodze co chwila ktoś częstuje owocami, pokrojonymi warzywami albo ciastkami. Nie sposób tym wszystkim przemiłym ludziom odmówić.

Trasy przemarszu zdobią najróżniejsze dowody wsparcia dla uczestników. Okna i drzewa oblepiają plakaty w stylu: „Nie poddawaj się Kristian, jesteśmy z tobą!”, „Zakład fryzjerski MONA kibicuje Annie”, „Chwała maszerującym! Pozdrawiamy was z naszego domu!”, „Nijmegen x 20, dawaj Leo!”.

Przez większość czasu maszerującym towarzyszy muzyka. Kto żyw, wystawia głośniki na zewnątrz i serwuje zestaw przebojów marszowych. „Walking In Memphis”, „I Would Walk 500 Miles” i „Try Walking In My Shoes” są na szczycie marszowej listy przebojów. Kto zaś potrafi na czymś grać, śpiewać lub tańczyć, ten na pewno wyjdzie tego dnia na ulicę. Dla szkół tańca, lokalnych zespołów, ale też innych lokalnych firm, stworzenie przy trasie stanowiska pomocy dla piechurów to rodzaj reklamy. Impreza jest transmitowana przez telewizję oraz radio, interesują się nią wszystkie lokalne, ale też krajowe i zagraniczne media.

A kto tam cienko śpiewa?

Dodatkowego kolorytu nadają Marszowi Świata służby mundurowe - żołnierze, policjanci, strażacy i celnicy. Wędrują w grupach i, co najlepsze, śpiewają. Zmęczonego cywila taki oddział jest w stanie „pociągnąć” kilka kilometrów, bo trzyma równe, stałe tempo i dodaje animuszu komendami oraz oprawą muzyczną.

Im bliżej mety, tym w żołnierskich grupach coraz częściej rozmawia się o kobietach i seksie. Eros wkracza na scenę, by pokonać Tanatosa.

- Ponieważ mówimy z kolegą w języku niezrozumiałym dla większości świata, możemy spokojnie wymieniać uwagi na temat mijanych kobiet – powiedział mi ze śmiechem duński żołnierz Mads (3 ukończone edycje). – Czas mija szybciej, gdy opowiadamy sobie różne historie z życia towarzysko-erotycznego.

Biorący udział w marszu żołnierze nocują w specjalnym obozie, jacy Holendrzy przygotowują na kilka tygodni przed imprezą. Każda nacja opowiada o życiu w tym miejscu w inny sposób. Szwajcarzy twierdzą, że Duńczycy piją, Niemcy śpią, a oni tańczą. Duńczycy uważają, że to właśnie Szwajcarzy piją najwięcej i przez to potem w dzień cienko śpiewają. Niemcy twierdzą, iż najmniej zdyscyplinowani są Amerykanie i cud, że któryś z nich w ogóle dociera do mety. Amerykanie zaś niczym się nie przejmują i na trasie chętnie przytulają piękne dziewczyny, które na każdym kilometrze stoją z transparentami „DARMOWE UŚCISKI”.

W żołnierskim obozie panuje zasada, że bez względu na obrażenia i samopoczucie każdy musi wstać i ruszyć w drogę. Na trasie można się wycofać, ale lepiej tego nie robić bez ważnego powodu, bo po powrocie do kraju dostanie się „przypadkiem” przydział do najgorszych prac.

Japoński „holownik” i inne ciekawe przypadki

Wielu uczestników Marszu Świata przyjeżdża do Nijmegen w towarzystwie rodziny lub znajomych. „Grupy wsparcia” stanowią zaplecze logistyczne – odbierają uczestnika z mety (rzadko komu udaje się zarezerwować miejsce w centralnie usytuowanych hotelach), biorą na siebie robienie zakupów i posiłków, stają na trasie z gotowym lunchem albo zimnym piwem.

- Przyjechałem z czwórką przyjaciół – opowiada siedemdziesięciosześcioletni Japończyk (7 ukończonych edycji). – Codziennie ustawiam się około 25 kilometra, żeby zrobić moim zdjęcia i ewentualnie doholować do mety tych, którym brakuje sił. Pamiętam, że najtrudniej maszerować przez ostatnie dwie godziny, więc pomagam, jak potrafię.

Na idącego pod trzema flagami siedemdziesięciojednolatka Otto też zwykle ktoś czeka na mecie. Legenda wśród Niemców i Duńczyków ma za sobą historię życia w trzech krajach, skomplikowane związki i miłość do kobiety, która zaszczepiła w nim pasję do maszerowania.

- Z chodzeniem jest jak z życiem, czasem masz ochotę zrobić to z kimś, czasem sam – twierdzi filozoficznie. – W każdym przypadku dobrze jest mieć kogoś, kto przyniesie ci na metę wygodne sandały.

Pochodząca z Madagaskaru, ale mieszkająca od trzech lat w Holandii dwudziestodwuletnia Anu, zarejestrowała się do Marszu Świata, by towarzyszyć swojej holenderskiej przyjaciółce. Ukończenie rajdu było tak naprawdę marzeniem przyjaciółki, ale to właśnie Anu miała szczęście w losowaniu. Maksymalna liczba uczestników to 45 000. Ponieważ co roku jest dużo więcej chętnych niż miejsc, organizatorzy przeprowadzają losowanie. Kto nie ma szczęścia dwa razy, ten aplikując po raz trzeci, zyska już pewne prawo startu. Kto zaś szczęśliwie ukończy marsz przynajmniej raz, ma już na niego dożywotni wstęp.

Anu codziennie idzie samotnie tylko połowę trasy. Potem dołącza do niej przyjaciółka, która dzięki temu przygotowuje się już do udziału w kolejnej edycji.

I wreszcie meta

Ostatniego dnia marszu, przypadającego zawsze na piątek, w Nijmegen i okolicach królują mieczyki. Te kwiaty będące dla Holendrów symbolami zwycięstwa mieszkańcy wręczają uczestnikom marszu. Każdy, kto dochodzi do mety, niesie ze sobą otrzymane po drodze kwiaty.

Za linią mety skanuje się opaskę i zamienia ją na medal. Kruis Voor Betoonde Marsvaardigheid (Krzyż za Biegłość Maszerowania) to odznaczenie, które choć przyznawane przez organizację non-profit, jest oficjalnie uznane przez holenderskie władze. Tym samym może być noszone do munduru. Poza Holandią prawo do dekorowania nim munduru przyznają między innymi: Francja, Niemcy, Szwecja, Dania, Norwegia i USA. Cywil może dekorować medalem, co zechce lub zapakować go uroczyście do pudełka.

Przez pierwsze dni po marszu człapie się na sztywnych nogach i czasami myśli, że udział w imprezie był mało rozsądnym pomysłem. Na lotniskach rozpoznaje się uczestników powracających do domów po sandałach i utykaniu. Po upływie mniej więcej dwóch tygodni zaczyna się planować kolejny marsz.

Strona Marszu Świata: https://www.4daagse.nl/en/

Strona IML: http://www.imlwalking.org/index.php?page=events/list.html

Medal Nijmegen: https://no.wikipedia.org/wiki/KNBLO-medaljen

https://en.wikipedia.org/wiki/Cross_for_the_Four_Day_Marches

O IVV: http://www.ivv-web.org/the-ivv/member_federationsen.html

Najpopularniejszym wśród uczestników Marszu Świata miejscem fotografowania się jest coś, co można określić mianem „tablicy wstydu”. To aktualizowana co wieczór plansza informująca, ile osób nie ukończyło kolejnych etapów.

Co roku na starcie staje około 45 000 śmiałków. Czekają ich 4 dni marszu w lipcowym słońcu. Kto podstempluje swoją kartę uczestnika na wszystkich punktach kontrolnych i w wyznaczonym czasie zeskanuje opaskę na mecie, ten zapewni sobie prawo do ruszenia w drogę następnego dnia. Najwięcej ludzi, zwykle około 3%, odpada na drugim etapie. W 2018 roku drugi dzień pokonał aż 1344 osoby. Najmniej, poniżej 1% uczestników, nie dociera do mety na etapie ostatnim, choć ten jest najdłuższy.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Kultura
Decyzje Bartłomieja Sienkiewicza: dymisja i eurowybory
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Kultura
60. Biennale Sztuki w Wenecji: Złoty Lew dla Australii
Kultura
Biblioteka Narodowa zakończyła modernizację Pałacu Rzeczypospolitej
Kultura
Muzeum Narodowe w Krakowie otwiera jutro wystawę „Złote runo – sztuka Gruzji”