Powiedzmy od razu, by zachować właściwe proporcje. My wszyscy, Polacy i Niemcy, od jakiegoś czasu wściekle atakujący i broniący Grassa, nie dorastamy Grassowi nawet do pięt. Niech mi będą wybaczone te słowa, piszę je bez złej intencji, ale niestety tak się rzeczy po prosu mają. Bo on, Grass, ma na swoim koncie pewien "drobiazg", o którym nie wszyscy zdajemy się pamiętać: stworzył przynajmniej jedno arcydzieło światowej klasy.
I za to, że stworzył arcydzieło światowej klasy, należy mu się cześć i podziw Niemców, Polaków, Żydów, Rosjan oraz mieszkańców innych krain. Bez względu na to, kim Grass był i kim jest obecnie. To, że był szesnastoletnim gówniarzem z SS i przez lata nie rozgłaszał publicznie tej sprawy, nie zmienia mojego podziwu dla "Blaszanego bębenka" nawet o milimetr. I to jest istota sprawy. Bo po większości z nas, zażarcie atakujących i broniących dzisiaj Grassa, nie zostanie na powierzchni Ziemi nawet ślad, a "Blaszany bębenek" przetrwa i będzie świecił, jak myślę, jeszcze długo w ciemnościach ludzkiego świata jak ta latarnia morska na polskim Helu.
Dodam też, że arcydzieło Grassa jest także dość istotnym wkładem w polskie dziedzictwo narodowe. Dzisiaj na Grassa z przyczyn trywialnie politycznych wściekle rzucają się niektórzy ludzie z dawnej solidarnościowej opozycji, którzy - chętnie to przypomnę - wychowali się (oto piękny polski paradoks) właśnie na Grassie. Bo to przecież my wszyscy - no, może prawie wszyscy, bo myślę o ludziach z mojego pokolenia - zaczytywaliśmy się w podziemnym wydaniu "Blaszanego bębenka". I na tym właśnie zakazanym przez komunistów dziele uczyliśmy się swobody wyobraźni, odwagi myślenia oraz krytycyzmu wobec wszelkich totalitaryzmów i autorytaryzmów. Dzisiaj niektórzy z nas panicznie chcą o tym zapomnieć jak o wstydliwej chorobie z lat młodości.
Jeśli zaś o mnie chodzi, wcale mi nie zależy na tym, żeby Grass mnie, Polaka, przepraszał za to, że był szesnastoletnim gówniarzem z SS i nie rozgłaszał tej sprawy przez wiele lat. Do niczego mi takie przeprosiny nie są potrzebne. Wcale nie zależy mi też na tym, żeby Grass ukorzył się przede mną i Polakiem Zdzisławem Krasnodębskim (autorem tekstu "Mit Gdańska, mit Grassa", "Rzeczpospolita", 4 października 2007 - red.) i prosił mnie oraz Polaka Zdzisława Krasnodębskiego o przebaczenie.Tak jak nic mnie nie obchodzi "dziadek z Wehrmachtu", którego postacią, wyzierającą z kart tragicznej historii Pomorza, Zdzisław Krasnodębski nas straszy. Gdyby ojciec Zdzisława Krasnodębskiego był w latach 40. Kaszubą w Gdańsku, prawdopodobnie zostałby - ośmielę się przypuszczać - "ojcem z Wehrmachtu", tak jak to się na Kaszubach nieraz w tamtych czasach zdarzało. Ciekawe, czy gdyby w rodzinie Zdzisława Krasnodębskiego doszło nieszczęśliwie do takiego zdarzenia, wzywałby równie energicznie, jak to czyni obecnie, by politycy polscy - szczególnie Donald Tusk - detalicznie wytłumaczyli się ze swoich ojców i dziadków do siódmego pokolenia wstecz, żeby wszystko było jak to się dzisiaj mówi narodowo transparentne.
Na Kaszubach wielu mężczyzn zostało siłą wcielonych do Wehrmachtu i do dziś boleją oni nad tą sprawą, z której Zdzisław Krasnodębski kręci bicz na Donalda Tuska. Mało kto w Polsce wie, że jednego dziadka Tuska Niemcy wzięli do Wehrmachtu, a drugiego, po mieczu, Józefa Tuska już 2 września 1939 roku - prosto do obozu koncentracyjnego. Takie to były losy rodzin kaszubskich, które ciekawie niedawno opisała w swojej książce "Dziadek z Wehrmachtu" gdańska dziennikarka Barbara Szczepuła.