Zaczęłam od przygotowania dżemu malinowego. Późne maliny są najlepsze‚ ciemne‚ soczyste i słodkie i najtrudniejsze jest utrzymanie tego ich cudownego smaku i zapachu po ugotowaniu. Znalazłam ciekawy przepis, w którym owoce gotuje się na bardzo wolnym ogniu przez pół godziny‚ aż puszczą sok. Przewraca się je jak najdelikatniej tylko raz. Dodaje się potem cukier‚ podgrzany uprzednio w piekarniku (!)‚ następnie gotuje nadal na wolnym ogniu około 15 minut‚ albo dopóki cukier nie rozpuści się całkowicie. Wtedy przez następne 15 minut smaży się powstały dżem na dużym ogniu‚ aż zaczyna gęstnieć. Wszystko. Rezultat jest bardzo interesujący: dżem ma esencjonalny smak i znajdujemy w nim kawałki owoców, a nie tylko malinowe pesteczki.
Potem‚ ponieważ to mi nie zajęło dużo czasu‚ zabrałam się do robienia chutneya. To słodko-ostro-kwaśna mieszanka korzenna z owoców lub warzyw‚ która pochodzi od hinduskiego słowa chatni oznaczającego ostre przyprawy. Chutney jest mocnym akcentem kuchni brytyjsko-hinduskiej‚ używany w niej nie tylko jako świetny dodatek do curry‚ ale także do pieczonych mięs i żółtych serów. Parę razy do roku przygotowuję chutney‚ w zależności od sezonowych owoców czy jarzyn: uwielbiam gęsty i ciemny ze śliwek albo ze wszystkich suszonych owoców‚ bardziej wytrawny i ostry z czerwonych pomidorów albo delikatniejszy z jabłek i rodzynek. Zdecydowałam się na ten ostatni. Aromat octu‚ cukru i przypraw rozniósł się po całej kuchni‚ a moje dzieci‚ wracając ze szkoły‚ pytały z uśmiechem: – Chutney?.
Wieczorem‚ patrząc na rząd pełnych słoików, czuję zmęczenie‚ ale mam jednocześnie poczucie‚ że zrobiłam coś pożytecznego. W te słoiki zapakowałam moje rozważania na ten dzień. Jedno z nich wraca do mnie jak bumerang. To myśl, że właściwie powinnam rzucić wszystko i zajmować się tylko fizyczną‚ nazwijmy to – praktyczną – stroną gotowania‚ że byłabym przy garach może szczęśliwszym człowiekiem‚ że takiej satysfakcji‚ jaką mam‚ kiedy przyrządzę coś dobrego do jedzenia dla mojej rodziny i przyjaciół albo kiedy sama zjem coś pysznego (niekoniecznie przeze mnie przygotowanego), nie daje mi żadne słowo pisane albo wygłoszone‚ żadne studia‚ czy zajęcia ze studentami. Myśl kusząca‚ ale złudna. Biorę się do pisania.