W krajach zachodnich zewnętrzne walory afrykańskich olbrzymów sprawiły, że zajęli się nimi kreatorzy mody. W latach 50. świat obiegła fotografia modelki w kreacji od Diora u boku dwóch gigantycznych słoni. Późniejsze sesje zdjęciowe z udziałem słoni indyjskich (ozdobionych bardziej wymyślnym makijażem niż same modelki) już nie robiły takiego wrażenia.
Dziś nie tylko w modzie, ale w każdym sektorze życia codziennego słonie robią niewiarygodną karierę. Nie chodzi mi o maskotki przynoszące szczęście (trąba koniecznie do góry!) ani o tradycyjne indyjskie rzeźby – od kolosalnych po wielkości ziarnka grochu. Nie mam także na myśli tradycyjnego znaku różnych loterii, z totolotkiem na czele.
Rzecz o słoniach w służbie reklamy. Gdzie nie spojrzeć – trąba, kieł, falujące ucho i masywne cielsko. Do czego mogą zachęcać?
Największego widziałam w podwarszawskiej Magdalence. Naturalistycznie odtworzony ssak mierzy około 3 metrów wzrostu, jest z betonu i… obraca się dookoła własnej osi. Zachęca do kupna kostki brukowej, oferowanej przez firmę, która reklamuje się ze słoniowym polotem.
Skoro o tym mowa: od dawna podziwiam w Warszawie pulchnego słonika ze skrzydełkami, na podobieństwo Pegaza zrywającego się do lotu. Ta reklama zachęca do pozbycia się nadwagi za pomocą zabiegów i masaży. Inny przedstawiciel rodu elefantów dumnie paraduje nad biurem podróży. Namawia na wycieczki nie tylko tam, gdzie można spotkać słonie – także w kraje, gdzie najczęstszym środkiem transportu jest osioł lub rower.