Trudno zrozumieć, dlaczego „Lodoiską” przez ponad dwa stulecia nie zainteresował się żaden z naszych teatrów. Takich poloników w światowych zasobach operowych jest niewiele.
Choć opowieść o ukochanej, którą odnajduje szlachcic Floreski i przy pomocy Tatarów uwalnia ją z rąk złego Dourlinskiego, brzmi dziś nieprawdopodobnie, to przecież nie chodzi tu o prawdę realiów. Tajemnicze historie cieszyły się w epoce Cherubiniego popularnością, a od pogmatwanej intrygi ważniejsza jest sama muzyka. Tej czas nie odebrał wartości.
„Lodoiskę”, której premiera odbyła się w 1791 r., przypomniał nam dopiero Festiwal Beethovenowski. Patron imprezy bardzo cenił Cherubiniego i – w co trudno dziś uwierzyć – wzorował się na jego muzyce. Są jednak w niej fragmenty pełne uroku, zwłaszcza w partii orkiestry, w scenach zbiorowych czy polonezowych ariach służącego Varbela.
„Lodoiskę” oddano w młode ręce. Kiedy Łukasz Borowicz z temperamentem poprowadził w uwerturze Polską Orkiestrę Radiową, zapowiadał się nader atrakcyjny wieczór. Potem owego żywiołu było nieco za dużo. Przydałoby się więcej subtelności i dopracowania szczegółu, a zwłaszcza lepszych proporcji między brzmieniem orkiestry a głosami solistów. Finałowa scena pożaru znów miała świetną dynamikę.
Oprócz dyrygenta młodzi też byli śpiewacy. Nie wszyscy wczuli się w styl muzyki Cherubiniego; najpełniej udało się to Lionelowi Lhote (Varbel), efektownie zaśpiewała też partię Lodoiski Ukrainka Sofia Soloviy. Brakowało natomiast młodzieńczej świeżości w górnych dźwiękach tenorowi Tadeuszowi Szlenkierowi (Floreski), lepiej zaprezentowali się dwaj śpiewacy obdarzeni najniższymi głosami: Wojciech Gierlach (Dourlinski) i Remigiusz Łukomski (Altamoras). Ozdobą koncertu były dwa męskie chóry: Polskiego Radia w Krakowie oraz Camerata Silesia.