Dodam, że każda z tych dwóch opcji pozostaje do końca w sferze pobożnych życzeń, jako że żywimy jednakową niechęć do wstania o czwartej rano, jak i do pójścia spać o trzeciej w nocy. Po rozważeniu zatem pobożnych życzeń opuszczamy Warszawę, podobnie jak półtora miliona innych jej mieszkańców, o godzinie szóstej po południu, mając wrażenie, że uczestniczymy w masowym exodusie ludności. Za Łomiankami (odległymi od centrum o 20 km, co podaję dla informacji niewarszawiaków) jesteśmy już po dwóch godzinach. Stamtąd jeszcze trzy godziny posuwania się „gdańską” ze sznurem aut i gdzieś koło jedenastej zawiniemy szczęśliwie do portu, osiągnąwszy średnią 40 km na godzinę. Coraz trudniej mi zrozumieć, dlaczego w polskiej sytuacji drogowej ludziom potrzebne są szybkie samochody.
W przedpokoju stoi już siedem tobołów czekających na ewakuację. Pościel, ręczniki, firanki po zimie, narzuty, ubrania do oddania, odłożone „do Bryńska”. Sadzonki lawendy, kosa do trawy, nożyce do żywopłotu, tabletki ekologiczne do szamba... Jedzenie dla psa, budki dla ptaków. Nie wiem, dlaczego, kiedy trzy osoby jadą na wieś do własnego domu, to ich bagaż wygląda jak wyprawa Napoleona na Moskwę. Brakuje tylko armaty. A można by przecież zabrać podkoszulek na zmianę, wsiąść do samochodu i jechać. Po prostu.
Ale nie. Jedzenia jest tona i nigdy nie wiadomo, czy będzie go za dużo czy za mało. Bo jeśli ktoś wpadnie na kolację albo przyjadą dzieci, to może trzeba kupić jakieś mięso. Ale może nikt nie wpadnie, to wtedy będziemy musieli zjeść to sami i, co gorsza, wracać z resztkami niedojedzonych potraw. Jak w dowcipie o góralu, który w kapeluszu jest na wypadek, gdyby ktoś przyszedł, a nago, jakby nie przyszedł. W lodówce zastanę spleśniały ser, zgniłą sałatę i dwie kostki zjełczałego masła, do których dowiozę trzy następne.
Ale to nic, jak już się dojedzie, będzie pięknie. W olchach już na pewno śpiewają słowiki, a może jeszcze załapiemy się na kwitnącą jabłonkę. Ciekawe tylko, czy bojler pękł w tym roku. Jeśli tak, to sobota minie na szukaniu hydraulika albo jeździe do Brodnicy po nowy. Ale za to nad polami latają skowronki. Swoją drogą ciekawe, czy z dachu już kompletnie obleciała dachówka, która jesienią była kompletnie złuszczona.
Ale las wczesną wiosną jest naprawdę piękny. Od razu po przyjeździe trzeba palić w piecach, bo mury zimne. Pół dnia zejdzie, jak nic. Jeśli jest w ogóle jakieś drewno, bo może trzeba jechać do leśniczego, a potem znaleźć kogoś, kto zgodzi się porąbać osiem kubików. Ale za to rano jak pięknie woda marszczy się na jeziorze. I żurawie skrzeczą.