Poczułem na koncercie Queen i Paula Rodgersa niepowtarzalny rodzaj magii, o którym śpiewał Freddie Mercury. I, co niesamowite, najbardziej dała ona znać o sobie wcale nie wtedy, kiedy oglądaliśmy wokalistę w archiwalnych filmach i na zdjęciach wyświetlanych na telebimie.
Ciarki biegały po plecach, gdy po krótkiej uwerturze "Bohemian Rhapsody" Freddie pojawił się na ekranie, śpiewając z akompaniamentem fortepianu. Pozostaje niezastąpiony, mimo że Rodgers dobrze poradził sobie z finałem.
Najwspanialsza była jednak ta część wieczoru, w której Brian May zasiadł z akustyczną gitarą na podeście prowadzącym ze sceny w głąb widowni. Mówił, że muzycy zebrali się tylko po to, by przypomnieć niepowtarzalne piosenki Mercury'ego, to, jakim wspaniałym był człowiekiem. I zaintonował balladę "Love of My Life".
May potrafi być ostrym rockowym gitarzystą. Umie wycisnąć z gryfu dźwięki, które powalają swą mocą. Ale wspominając przyjaciela, imponował delikatnością, nie wstydził się pokazać, jak bardzo jest mu brak zmarłego przedwcześnie kolegi.
Zamiast w domu słuchać płyt – wolał spotkać się z nami. Grał na akustycznej gitarze i ze wzruszeniem wsłuchiwał się w chóralny śpiew kilkunastu tysięcy fanów. Tak wróciła magia muzyki Mercury'ego.