Krążąc po starym bazarze w Atenach, trafiłem do dwóch sklepików. Produkty wydały mi się znajome. Na półkach królowały flaki, gołąbki, żurek, nie mówiąc o śledziach i ogórkach kiszonych. Cóż, pomyślałem, widocznie osiadli tu rodacy wolą wiktuały z ojczyzny. Wiadomo, nasze najlepsze... Tylko po jakiego grzyba ktoś przywozi z Polski do Grecji mielony pieprz czy paprykę, które też na półce spostrzegłem. Polska metka świadczy tylko o tym, że ktoś je po prostu u nas zapakował do torebek.
Nie mogłem tego zrozumieć. Tym bardziej że nieopodal znajdował się sklep z przyprawami – nieomal archetypowy. Prowadzony przez dwóch Bengalczyków oferował towar najwyższej jakości. Tłuściutkie laski wanilii na ladzie, a w zielarskich gablotach wiązanki ziół, od banalnego tymianku po kompletnie mi nieznane.
To wszystko nic wobec targowisk Stambułu. Setki straganów, na których usypano góry kurkumy i papryki. Wokół woń starych pieniędzy. Sprzedawcy nie pokrzykują tu jak naganiacze z części owocowej. Widocznie pomimo zdemokratyzowania przyprawom – jak winu – nadal towarzyszy nabożna atmosfera.
Choć magia przypraw to dziś zaledwie chwyt reklamowy. W jednym z polskich spotów telewizyjnych przedstawiciel firmy wyglądający jak Indiana Jones przedziera się przez dżunglę w poszukiwaniu zaginionego pieprzu.
To prawdziwa historia przypraw pełna jest intryg. Wschodnie kompanie handlowe – brytyjskie, portugalskie, holenderskie i francuskie – budowały fortece, nie wahały się rozlać krwi, aby zapewnić sobie monopol lub go przełamać.