Fureder w swojej twórczości jest precyzyjny jak Japończyk, elegancki niczym Francuz, a zdolność do niesugerowania się czymkolwiek przejął od współczesnych londyńczyków. Granice go nie dotyczą, czas nie płynie dla niego liniowo. I jeszcze widzi wszystko albo w sepii bądź chłodnych odcieniach błękitu, albo w stroboskopowym świetle.
Parov Stelar w sposób niezwykle przyjemny dla ucha pokazuje, że muzyka jest jedna, a gatunki miały tylko pomóc w objaśnianiu jej, nie zaś dzielić. Fani jazzu będą się mogli przekonać, że house to prawdziwie energetyczna, mięsista wibracja, a nie bezmyślna łupanka. I na odwrót, klubowicze zobaczą, iż stary jazz postrzegać należy jako niewyczerpane źródło stylu i inspiracji, nie hermetyczną ramotę. Hip-hop maluje się jako eklektyczna pochodna funku, ale nie tylko wcale nie wyklucza nastrojowego repertuaru – wręcz go dookreśla. Elektronika nie pozwala się natomiast zredukować do roli ilustracyjnej.
Aby posmakować tej fuzji, wystarczy kupić płyty, na przykład właśnie wydane bardzo dobre „Coco”. Tyle że na żywo, kiedy producent Fureder nie jest w stanie wszystkiego wygładzić na brzegach, jego projekt prezentuje się jeszcze lepiej.
Szkoda tylko, że koncert znakomitego Austriaka i towarzyszącego mu bandu pokrywa się z drugim dniem Free Form Festivalu. Obie imprezy kierowane są bowiem do tego samego odbiorcy – otwarcie myślącego o muzyce, szanującego przeszłość, wyglądającego w przyszłość. Już dwie poprzednie stołeczne imprezy zorganizowane przez Charm Music – Alice Russell i Peaches – okazały się równie udane artystycznie, co nieudane frekwencyjnie.
Oby tym razem udało się uniknąć klapy. Wszystko w rękach fanów dobrej muzyki. Tym bardziej że Parov Stelar po tegorocznym koncercie juwenalijnym, gdzie przyszło mu grać kulturalną, pomysłową muzykę pośród dymiących grilli i rozgadanych uczniów, zasługuje na odbiorcę świadomego jego walorów.