Nigdy dotąd na przedstawieniach Mariusza Trelińskiego publiczność Opery Narodowej nie była tak podzielona w opiniach. Po premierze „Borysa Godunowa” owacje na widowni wymieszały się z głosami dezaprobaty. Reżyser odważnie potraktował dzieło Modesta Musorgskiego, ale z wielkiego fresku historycznego zrobił przedstawienie surowe, wręcz minimalistyczne.
Nie ma kapiących złotem szat cara Borysa, bo dla dzisiejszych inscenizatorów ta opera jest wdzięcznym obiektem do pokazania mechanizmów totalitarnej, XX-wiecznej władzy. A aluzje do komunistycznych przywódców Związku Sowieckiego stały się niemal obowiązkowe.
Na szczęście Mariusz Treliński nie uległ tak łatwym pokusom. Jego Borys Godunow jest co prawda politykiem posługującym się socjotechniką i nieunikającym mediów, ale za tym wizerunkiem ukrywa własny dramat. To człowiek mający świadomość, że za popełnioną zbrodnię musi ponieść karę.
Żadnego z bohaterów wcześniejszych spektakli Mariusz Treliński nie przedstawił tak wnikliwie. Bohater Musorgskiego zyskał szekspirowski wymiar – od pierwszej dodanej sceny zamordowania carewicza po śmierć Borysa w telewizyjnym studiu. Ten finał, w którym wyrok wydaje kaleki chłopiec Jurodiwy (zachwycająco śpiewający Przemysław Domański), ma wręcz metafizyczny wymiar.
Borys jednak nie dominuje w przedstawieniu. Aktorsko Nikołaj Putilin jest przekonujący i prawdziwy, ale wokalnie nie ma siły wyrazu, by ukazać całą osobowość cara. Na dodatek Musorgski opowiadał nie tylko o nim. Nawet jeśli reżyser wybrał pierwszą, mniej rozbudowaną wersję opery, to również i w niej dla kompozytora ważne było społeczne tło zdarzeń. Trelińskiego ono nie interesuje.