[b]RZ: Kiedy poznał pan przygody Sherlocka Holmesa?[/b]
Nie pamiętam dokładnie, w jakim wieku przeczytałem pierwsze opowiadanie Conan Doyle’a, ale na pewno byłem wtedy bardzo młody.
[b]Do polskich kin wchodzi właśnie film o słynnym detektywie z panem w roli głównej. Czy udało się zaszczepić tej postaci nieco charakterystycznego dla pana luzu?[/b]
Przede wszystkim wniosłem do tej roli swoje zasady pracy. Rzecz polega na tym, by rolę traktować poważnie, a siebie samego – niekoniecznie. Szukałem też dobrego porozumienia z doktorem Watsonem. Często mówi się o tzw. chemii między aktorami. Mam wrażenie, że występuje ona w moich relacjach z Jude’em Law, co wcale nie oznacza, że będzie to widać na ekranie. Żeby tak było, trzeba włożyć w grę bardzo dużo pracy. Czasami człowiek czuje się, że dobrze wszedł w rolę, że trafił idealnie w przesłanie autora. Najlepiej czuje się to w przypadku Szekspira, kiedy zagra się Hamleta. Wtedy ma się uczucie, że ktoś z dala daje cichy znak zgody na to, co się zrobiło, że to akceptuje. Byliśmy bardzo blisko tego, co pisał Conan Doyle, bo naprawdę nie sposób poprawić jego stylu. Zawsze mieliśmy przed sobą cytaty z książki, ale musieliśmy je troszkę podrasować. Wiadomo, że Holmes nie wymyślił pewnych rzeczy, które tu pokazujemy. Pewne jego zachowania zostały tu dodane, by podkreślić, że był dziwnym facetem. Chcieliśmy być blisko prawdy, ale jednocześnie dać publiczności rozrywkę.
[b]Słuchając dialogów między Holmesem i Watsonem, miałem czasami wrażenie, że słyszę starą parę małżeńską, która bez przerwy gdera. Jakie było pana wrażenie? W tym związku był pan bardziej „żoną” czy „mężem”?[/b]