Pojawia się w migoczącym, złotym body, z burzą loków, przy których bledną najokazalsze peruki Tiny Turner. Potężne uda w lśniących pończochach, naramienniki, wysokie szpilki – wszystko to sprawia, że Beyoncé wydaje się ogromna, jak mówią Anglicy – „większa niż życie”.
Przez półtorej godziny zapewnia muzyczne tour de force: rozbrzmiewa nowoczesne r’n’b doprawione soczystym funkiem, tylko kilkakrotnie łagodzone romantycznymi piosenkami. To wielka przyjemność – oglądać artystkę wszechstronną, która nie podlizuje się publiczności trikami, tylko ją zdobywa.
[wyimek]To przyjemność oglądać artystkę, która nie podlizuje się publiczności, lecz ją zdobywa[/wyimek]
Tuż po wejściu przeistacza się w superbohaterkę i dobrze jej w tej roli. Łatwo robi użytek z wdzięku, siły i głosu. Najpierw popisuje się dynamiką – w „Crazy in Love” stawia na seksapil i taneczną energię. Po kilku minutach publiczność jest już na kolanach, ona też: przysiada na pośladkach i kręci głową, jej włosy tworzą ogromny wir. Ale Beyoncé nie pozwoli się zaszufladkować jako seksbomba – po chwili ubrana w biel śpiewa o głębokich uczuciach. Stoi na podeście, wyświetlane na ekranach fale rozbijają się u jej stóp. Przypomina Whitney Hous-ton, mistrzynię monumentalnych ballad.
Dopiero w „If I Were a Boy” serwuje prezentację zmysłowości i feministycznych treści. Ta mikstura jest jej znakiem firmowym i największym atutem, dzięki któremu zostanie zapamiętana. Śpiewa o zamianie ról: sprawdziłaby się jako mężczyzna. Zaleca panom większą wrażliwość, a jednocześnie podważa przekonanie, że świat należy do mężczyzn. W jej show rządzą kobiety: grają na instrumentach, tańczą, śpiewają w chórkach.