The Blind Boys of Alabama przypominają Buena Vista Social Club, legendarny zespół z Hawany. Oba stały się synonimem trwałości w zmiennym muzycznym świecie, oba musiały czekać wiele lat na międzynarodowe uznanie.

Blind Boys, podobnie jak Kubańczycy, oferują podczas występów znacznie więcej niż piękną muzykę wykonywaną z naturalnością, niemal instynktownie. Kiedy w poniedziałek wyszli na scenę klubu Palladium, czuło się, że stoi za nimi tradycja muzyki amerykańskiego południa. Wystarczyło, że Jimmy Carter, jedyny obecny w Warszawie członek oryginalnego składu grupy powstałej 62 lata temu, przywitał się z publicznością. Zrobił to w starym stylu: stał wyprostowany, w lśniącym białym garniturze, gdy reszta zespołu siedziała na krzesłach. W kilku zdaniach dał Polakom próbkę staromodnej elegancji i klasy. Było jasne, że znaleźliśmy się w rękach zawodowców, którzy wiedzą, jak zapewniać rozrywkę najwyższej próby.

Zaczęli od wydanej w 2009 r. płyty „Duets”, jednej z kilkudziesięciu, jakie zespół nagrał od 1939 r., kiedy doszło do pierwszego spotkania w instytucie dla niewidomych. Rozbrzmiał soczysty gospel, wzmocniony bluesowymi gitarami. Od początku największe wrażenie wywierali czterej niewidomi wokaliści. Każdy z nich dysponuje inną barwą. Carter śpiewa wysoko i pewnie, Ben Moore koloryzuje – z łatwością przesuwa się po pięciolinii, jak najzdolniejsi soulowi piosenkarze epoki Motown. Śpiewający perkusista Eric McKinnie dołącza łagodne tony, natomiast potężny Bishop Billy Bowers jest jak tornado. Gdy podnosił się z krzesła, by wydobyć z siebie mocno wibrujący dźwięk, całe jego ciało zaczynało wirować. Zadziwiające, jak cztery różne głosy spotykały się w idealnych harmoniach. Blind Boys w standardach „People Get Rady”, „Amazing Grace” czy „Higher Ground” dawali popis indywidualnych umiejętności, ale łączyli się w refrenach i finałach.

Pokazali bogactwo czarnych brzmień – z gospel i soulu płynnie przechodzili do bluesa, w czym wspierali ich świetni gitarzyści. Najmłodszy w grupie Joey Williams trzymał się z boku, ale w kilku solówkach zagrał zmysłowo i błyskotliwie, ma własny styl i jest nieprzewidywalny. Tracy Pierce dodawał koncertowi smaku nie tylko za sprawą głębokiego basowego pulsowania – jego czarny cylinder i złote uzębienie także zrobiły swoje.

Blind Boys rozgrzewali się z każdym kolejnym utworem – w finale Joey Williams bezskutecznie próbował usadzić wokalistów na krzesłach, wciąż się podrywali. Ostatni kwadrans spędzili wyśpiewując hipnotycznie zapętloną piosenkę, podczas której niewidomy Carter przemierzał salę, ściskając dłonie tańczących widzów. Nie skakał jak Mick Jagger, ale rockandrollowej energii miał dość, by poruszyć stadion.