Do najlepszego antykwariatu w Warszawie, w Alejach Ujazdowskich, przychodzą wiekowi panowie poszukujący swoich lektur z czasów gimnazjalnych. I są niepocieszeni, gdy przychodzi im wyjść z pustymi rękoma, co – na szczęście – nie przytrafia im się często.
To chyba Michał Zając wyartykułował kiedyś, o co naprawdę chodzi w tej literaturze, w której wzruszenie walczy o palmę pierwszeństwa z sensacją, a humor zeszytów z dydaktyką nieomalże pozytywistyczną. Interesujący się książkami dla dzieci czytelnik (bibliofil?) już w pierwszej minucie rozmowy powie nam zawsze: „Kupuję to, na czym się wychowałem, i wyrosłem na porządnego człowieka". No dobrze, ale sam znam wielu bardzo porządnych, nieco starszych ode mnie ludzi, którzy wychowali się – to nie grzech, choć wstyd – na „Zemście rodu Kabunauri" Heleny Bobińskiej, „Krystku z Warszawy" Janiny Broniewskiej, że nie wspomnę o nieszczęśliwcach, którzy ledwie nauczyli się czytać, już pochłaniali taką np. „Bakterię 078" Mariana Bielickiego, rzecz o szpiegach podsyłających śmiercionośne mikroby dzielnym komunistom, czy – sięgając bezpośrednio do źródła wszelkiej mądrości – „Opowiadania o Leninie" Aleksandra Kononowa.
No dobrze, ale okres głęboko niesłuszny dawno mamy już za sobą, a prawdziwa klasyka dziecięca wciąż taka sama. Tyle że poddana liftingowi. I znakomicie, bo jeśli „Powrót do Stumilowego Lasu" Davida Benedictusa (w tłumaczeniu Michała Rusinka) utorował Kubusiowi Puchatkowi drogę do serc kolejnej generacji, to należy takim zabiegom tylko przyklasnąć. Chociaż niczego nie można być pewnym... Całkiem niedawno Krzysztof Kowalewski, kultowy aktor mojego pokolenia, nagrał audiobook z „Doliną Muminków" Tove Jansson. Z tej okazji spędzono dzieciarnię do stołecznego kina Muranów, gdzie artysta czytał to, co wcześniej nagrał. Milusińscy często gęsto przysypiali, a jak już się ożywili, to pytali o jedno tylko: czemu ten Muminek jest taki gruby? Weź i odpowiedz!
Czym jednak, jeśli nie klasyką, są dzisiaj „Przygody Mikołajka", chętniej chyba czytane przez rodziców niż przez dzieci? Ale głosu najmłodszych nie lekceważyłbym... „Koszmarny Karolek" Franceski Simon nie przebiłby się przez jakże liczne obiekcje rodzicielskie, gdyby nie uwielbienie malców.
W klasyce dominuje odświeżanie. I tak, na przykład, „Księga dżungli" Kiplinga dzięki nowemu przekładowi Andrzeja Polkowskiego i ilustracjom Józefa Wilkonia przypomniała o sobie po najmarniej pół wieku. Ze znakomitym skutkiem Wydawnictwo Media Rodzina odnowiło z kolei baśnie Andersena i braci Grimm. Ku mojemu żalowi nie do końca przebiła się przez „Nowy Świat" seria książek z Mary Poppins w roli głównej. Czyżby to już passé... Pewnie tak. Nie da się też ukryć, że w całej branży książki dziecięco-młodzieżowej, zdominowanej przez lata przez Harry'ego Pottera, teraz królują wampiry, co trudno uznać za postęp. Zwłaszcza że pisarsko pani Meyer też co nieco ustępuje pani Rowling. Jeśli to w niedalekiej przyszłości będzie klasyka dziecięco-młodzieżowa, to miej nasze dzieci, Panie Boże, w opiece.