Pańska kariera tak się ułożyła, że może pan wybrać sobie miejsce zamieszkania. Który z krajów wydaje się panu najznośniejszy, najbardziej zdatny do życia?
- Mieszkam głównie w Irlandii. To jest kraj, w którym najłatwiej być cudzoziemcem. Irlandczycy dzięki własnym doświadczeniom emigracyjnym rozumieją tych, którzy do nich przyjeżdżają. Nie ma problemu nawet z kiepską znajomością języka, bo angielski traktowany jest praktycznie, jako środek komunikacji. Podobnie jest chyba w Ameryce, gdzie ludzie także masowo się przemieszczają. W gruncie rzeczy lepiej mi się żyje gdziekolwiek w Irlandii niż w jakiejś francuskiej mieścinie, z którą nic mnie nie łączy. Pomieszkuję też od czasu do czasu w Hiszpanii, w nadmorskiej miejscowości, gdzie spotyka się ludzi z całego świata. A dzięki temu, że robię to, co robię, i mogę swobodnie dysponować czasem, mogę siedzieć w turystycznym kurorcie poza sezonem. To rzadkie i przyjemne doświadczenie. Jak obserwowanie od wewnątrz maszynerii sys-temu, który pracuje na jałowym biegu. Trochę to przypomina urok sierpniowego Paryża, kiedy wszyscy są na wakacjach. To znaczy było tak, kiedy byłem nastolatkiem. Teraz nie jest to już tak widoczne.
A czy nie doskwiera panu, że za granicą nie słychać wokół języka, w którym pan pracuje? Brak kontaktu z żywą francuszczyzną nie stanowi problemu?
- Rzeczywiście. Jeśli miałbym kiedyś wrócić do Francji, to właśnie z tego powodu.