– Oczywiście. Z nowojorskiej sztuki współczesnej posiadam po dwa obrazy Andy’ego Warhola, Juliana Schnabla, Francesco Clemente, Erica Fischla. Ale zawsze największą słabość miałem do płócien Basquiata. Jego ojciec Gerard był zresztą moim zagorzałym kibicem i nie opuszczał żadnego meczu w słynnym us Open w Nowym Jorku. Oczywiście tego uczucia nie można porównać do tego, jakie miałem do Michałowskiego czy Makowskiego. Taki kilkuletni romans.
Bardzo opłacalny.
– Gdy w latach 80. kupowałem jak szalony obrazy Basquiata, czyniłem to tylko dlatego, że byłem oczarowany jego twórczością i osobowością. Poznałem go, kiedy prowadzał się z Warholem, żyli bardzo trendy. Co drugi dzień bywali w najmodniejszej nowojorskiej restauracji Mr. Chow i słynnym klubie Studio 54, gdzie spotykali się Mick Jagger, Jim Jarmusch, Robert De Niro. Właściwie byłem jednym z pierwszych poważnych kolekcjonerów, który się nim zainteresował. Kupiłem około 30 jego ważnych obrazów, a parę lat później był światową sławą. Od kilku lat jego prace kosztują grube miliony.
Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale mi naprawdę bliżej do Eugeniusza Zaka niż Warhola. Czuję tę pretensję tych wszystkich awangardowych polskich krytyków, którzy postrzegają mnie jako tradycjonalistę. Mieszkałem w Nowym Jorku, znałem całą ówczesną śmietankę, bywałem w pracowniach Warhola, Basquiata czy Jaspera Jonesa, od którego rozpoczął się pop-art. A przeszedłem obok tego.
Może pan nie rozumiał tej sztuki?
– Coś w tym jest. Jeffa Koonsa znałem jeszcze z czasów, kiedy był maklerem giełdowym. Kiedy nagle ogłosił, że zostaje artystą, i wystawił w doskonałej galerii Leo Castellego, nie bardzo widziałem, dlaczego to takie ciekawe. Na wernisaż poszedłem z wybitnym kolekcjonerem Peterem Brantem. Koons związał się wtedy z Ciccioliną i wystawił ich wspólne zdjęcia. Mnie to kojarzyło się z pornografią i kiczem. Dwa lata później pokazał porcelanowe figurki kucyków.
Zawsze marzyłem o Picassie. 30 lat temu najlepsze jego obrazy kosztowały milion, dwa. Parę razy już miałem jakiś kupić i tchórzyłem. Przecież za taki kawałek płótna można mieć dom. Teraz żałuję
Teraz chodzą po parę milionów dolarów.
– Wiem, jak na złość przez wiele lat Koonsa miałem niemal pod nosem. Peter Brant, który jest moim sąsiadem w Greenwich i chyba największym kolekcjonerem dzieł artysty, wystawił jedną z jego prac przed domem. To ogromna rzeźba z kwiatów, chyba 20 metrów wysokości, nieustannie trzeba ją przycinać. Tyle że ja właściwie nigdy nie szedłem za pieniędzmi, ale za głosem serca. Kiedy miałem Basquiata, to żyłem Makowskim czy Fangorem. Gdybym w latach 90. skoncentrował się na malarstwie amerykańskim, finansowo byłbym dziś ustawiony do końca życia. Ale element patriotyczno?uczuciowy był ważniejszy. Chciałem pokazać światu, że Polacy też potrafią tworzyć na światowym poziomie, a szkoda, że są tak niedoceniani. Przecież Stefan Gierowski nie jest wcale gorszy od Marka Rothki, tyle że najlepsze prace pierwszego kosztują kilkadziesiąt tysięcy dolarów, a drugiego kilkadziesiąt milionów. Z artystami jest jak z modelkami. Nie zawsze najładniejsza dostaje najlepszy kontrakt, ale ta, która lepiej umie rozmawiać z fotografem, makijażystką. Tak samo jest malarzem: musi się znaleźć odpowiedni marszand, kurator, kolekcjoner... Dlatego wolę sport, jest bardziej wymierny. Brałem rakietę do ręki i ona na korcie śpiewała.
Jakie są udręki kolekcjonera? Pana przyjaciel Krzysztof Musiał mówił, że nie ma nic gorszego, niż widzieć ukochany obraz i wiedzieć, że nie stać nas na niego.
– Akurat Krzysztof nie powinien narzekać, jego stać na każdy polski obraz. Jeżeli jakiegoś nie kupił, to tylko dlatego, że wisi już w muzeum. Kiedy byłem młodszy, zawsze marzyłem o Picassie. Na przełomie lat 70. i 80. chodziłem na nowojorskie aukcje i parę razy się przymierzałem – wybitne obrazy kosztowały po milion, dwa. Kiedy już miałem wyciągnąć rękę i przebić cenę, zawsze przegrywał we mnie romantyczny kochanek na rzecz poznańskiego prawnika. Wyobrażałem sobie, że dokładnie za tyle można kupić duży dom pod Nowym Jorkiem, w pięknej willowej dzielnicy, do tego park, baseny, kort. A tu jedno płótno. No i tchórzyłem, kuliłem uszy, wracałem do domu do swojego Zaka, Makowskiego... Oczywiście dziś żałuję. Ten sam dom wart jest 10 milionów, ale Picasso – 50. Okazało się, że inwestycja w kawałek płótna jest korzystniejsza niż w kamienny gmach. Ale pocieszam się, że chyba większość osób wybrałoby jak ja. A poza tym w sztuce, proszę mi wierzyć, nie aspekt finansowy jest najważniejszy.
Jednak kupił pan kilka tysięcy obrazów, a ma kilkaset. Co pan czuje, kiedy sprzedaje dzieło?
– Obrazy są jak dzieci, tyle że trochę łatwiej oddać je w inne ręce. Gdy wiem, że ktoś ma swoją przestrzeń, nie odsprzeda płótna za rok, organizuje wystawy, to cieszę się, że ma podobną pasję, i wymieniam z tą osobą niektóre prace lub sprzedaję. Prawdziwa kolekcja jest żywa, zmienia się gust właściciela, poznaje nowe obrazy, artystów. Gdybym miał licencję na wiercenie ropy lub fabrykę farmaceutyczną i całkowitą swobodę finansową, zbudowałbym 10 lat temu prywatne muzeum dla swojej kolekcji 300 obrazów École de Paris i kontynuował z żoną Olgą kolekcjonowanie klasyki polskiej sztuki współczesnej.
Są wyjątki?
– Do niektórych obrazów uczucia są stałe i na zawsze: do „Dzieci” Michałowskiego, „Rozstrzelania” Wróblewskiego, „Rozety” Fangora. Są też obrazy, za którymi tęsknię, myślę o nich co dwa, trzy dni. Ale takie jest życie, czasami trzeba się rozstać z człowiekiem, to dlaczego nie z obrazem. Z wieloma pracami się zżyłem, ale moja rodzina, szczególnie kobiety, jeszcze bardziej. Często słyszę: wyrwać coś od Wojtka to ciężka harówka. Trzeba dzwonić, chodzić, rozmawiać, namawiać. Kiedy już ja się zgodzę, nadchodzi etap drugi: przekonanie żony lub córek, w których pokojach wiszą obrazy. To jest dopiero droga pod górkę. Dla mnie kolekcjonowanie to nie jest tylko relacja ja–obraz. To też ludzie. Nieustannie rozmawiam z marszandami, doradcami, historykami, artystami.
Są dla kolekcjonera jak swatki, łączą z obiektem ich miłości?
Coś w tym jest. W późnych latach 70. Wiesław Ochman zaprowadził mnie do mieszkania profesor Władysławy Jaworskiej na warszawskiej Ochocie, która odkryła Makowskiego dla Polski. Siedziałem tam, słuchałem jej opowieści, patrzyłem na obrazy Władysława Ślewińskiego... To z jej rekomendacji poznałem Zbyszka Legutkę i Marka Mielniczuka, marszandów, którzy mieli największy wpływ na moją kolekcję.
No i jest jeszcze związek z artystami. Pamiętam, jak kiedyś przyjechał do mnie Zygmunt Menkes, który przyjaźnił się w Paryżu z Eugeniuszem Zakiem, Markiem Chagallem, Zygmuntem Waliszewskim, Tadeuszem Makowskim... Wybitny artysta i fascynujący człowiek. Miał 80 parę lat i zobaczył u mnie obrazy, z którymi rozstawał się w latach 20. w Paryżu. Kiedy zaczął opowiadać o swoich kolegach, poczułem się jak bohater filmu Woody’ego Allena, „O północy w Paryżu”, gdzie bohater przenosi się do czasów Picassa, Dalego, Eliota. Cudowna, niezapomniana wizyta.
Grudzień 2011