Wojciech Fibak kończy 60 lat

Kocham obrazy, za niektórymi nawet tęsknię. Ale trzeba być realistą, wszystkiego w życiu mieć nie można – mówił Jackowi Tomczukowi kolekcjoner, niegdyś tenisista, Wojciech Fibak, który dziś, 30 sierpnia, kończy 60 lat

Publikacja: 30.08.2012 07:43

Wojciech Fibak

Wojciech Fibak

Foto: Fotorzepa, Mateusz Dąbrowski md Mateusz Dąbrowski

Wywiad z archiwum tygodnika "Przekrój"

Pamięta pan pierwszą miłość?

– Oczywiście. Tyle że było ich parę. Moja mama zbierała porcelanę, meble, głównie biedermeier, towarzyszyłem jej w wyprawach do Desy, antykwariatów, gdzie miała swoje układy, dzięki którym różne panie odkładały jej co lepsze obiekty.

Ojciec, profesor chirurgii, tytan pracy, zabierał mnie do muzeów. Zawsze prosił, bym po takich wizytach sporządzał notatki i kiedy koledzy z klasy mieli już wolne, ja zapisywałem w zeszycie tytuły dzieł. Rodziców nie było stać na kupowanie oryginałów, ale wpadli na pomysł, by nabyć i pięknie oprawić reprodukcje. Właściwie całe dzieciństwo w pokoju, który dzieliłem z siostrą, wpatrywałem się w „Orkę” Wyczółkowskiego, portret dziewczynki Wyspiańskiego i absolutnie ulubione „Polowanie w lesie” Gierymskiego. Oswoiłem się z tym, że mój pokój od dzieciństwa był wypełniony obrazami, nie wyobrażałem sobie domu bez sztuki. Łapię się na tym, że w mieszkaniach rażą mnie puste, białe ściany. Od razu wyrabiam sobie pogląd na temat właścicieli.

Z czasem do tego doszły poznańska sumienność, chęć posiadania i gromadzenia obrazów niosących ze sobą historię, otaczania się czymś pięknym...

Pierwszy obraz?

– Jednak współczesny, kupiłem go w poznańskiej galerii jako 19?latek z pieniędzy zaoszczędzonych na wyjazdach tenisowych. Był ogromny, nigdzie nie pasował i na jakiś czas „zaparkował” w garażu rodziców. Po latach oddałem go na aukcję charytatywną, kiedy poznaniacy zbierali na odnowienie renesansowej Fary. Obraz, jako pierwszy z mojej kolekcji, okazał się „gwiazdą” licytacji.

Zdradza pan malarstwo?

– Rzadko. Kiedyś zbierałem meble, francuskie z XVIII wieku i wiedeńską secesję. Potem mi przeszło. Jakoś trudno mi związać się z rzeźbą (choć mam prace Abakanowicz i Bałki) czy fotografią, nie mówiąc już o sztuce mediów. Kojarzy mi się ona z sileniem się na oryginalność. Poza tym, jak to podziwiać? Sam nie mam czasu włączyć starych filmików rodzinnych, fragmentów meczów z Roland Garros czy Wimbledonu, tym bardziej sztuka wideo nie miałaby u mnie szans. Wierzę w to, co wisi obok mnie na ścianie, nie muszę wykonywać dodatkowych czynności, by coś przeżywać.

Wchodzi pan we flirty?

– Raczej nie. Z pracami, z którymi się związałem emocjonalnie, nie ma szybkich rozstań.

Oszalał pan kiedyś dla obrazu?

– W latach 80. grałem w bardzo prestiżowym turnieju ATP w Kitzbühel, takim alpejskim Zakopanem. Singla i debla. Byłem wtedy twarzą Heada, cały turniej ustawiony pode mnie, wielkie plakaty w całym mieście. Na deptakach śmietanka towarzyska. Z Polski przyjechała cała rodzina, byli dumni ze mnie. Na ich nieszczęście dostałem sygnał, że w Wiedniu jest do kupienia legendarny obraz Piotra Michałowskiego „Dzieci”. Arcydzieło. To portret córek malarza, Aleksandry i Cecylii, możemy domyślać się, że są w stajni, w tle majaczy ledwo zarysowany koń, ale na tyle niewyraźnie, by nie odwracać uwagi od dziewczynek. Malowane gwałtownym, romantycznym pociągnięciem pędzla, niczym Diego Velázque­za albo Rembrandta.

Okazja?

– Jeszcze jaka, i to nawet nie chodzi o cenę. Kiedy dotarło do mnie, że mam szansę, aby do mojej kolekcji dołączyła taka perła, urwałem się z turnieju. Po meczu wpakowałem całą rodzinę do wielkiego mercedesa i ruszyliśmy. By dotrzeć do Wiednia, trzeba ominąć prawie całe Alpy i zahaczyć o Monachium. Pędziliśmy niemal całą noc, rano byliśmy u marszanda. Kiedy zobaczyłem obraz, serce zaczęło mi szybciej bić. Za to ojciec, racjonalny poznaniak i chirurg, tylko jęknął: „Synu, mam nadzieję, że wiesz, co robisz. I to dla tego Michałowskiego tłukliśmy się taki kawał drogi?”. Rzeczywiście, nie wyglądało to dobrze: obraz mały (38?×?48?cm – przyp. red.), ciemny, bez złotej ramy, która dziś dodaje mu majestatu. Sfinalizowałem transakcję i z powrotem do Kitzbühel.

Nie mam czasu oglądać rodzinnych filmików czy fragmentów swoich meczów z Roland Garros, to tym bardziej sztuka wideo nie ma u mnie szans

Zdążył pan na następny mecz?

– Tak, na szczęście odbywał się po południu, ale lepiej niech pan nie pyta o wynik. Po latach Wiesław Ochman odwiedził mnie w domu pod Nowym Jorkiem. Kiedy spytałem go, jaki obraz wybrałby z kilkuset prac, które tam wiszą, bez wahania wybrał „Dzieci” Michałowskiego. Zresztą kiedy Picasso przyjechał do Polski na Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju w 1948 roku, odwiedził też Muzeum Narodowe w Warszawie. Chodził po salach nieco znudzony, oglądał prace Fałata, Matejki, Chełmońskiego, aż wreszcie trafił na Michałowskiego. „A więc w końcu macie jednego prawdziwego malarza” – powiedział.

Czy pana miłość do obrazu można urazić?

– Oczywiście. 8 grudnia mieliśmy w Galerii Fibak wernisaż nowojorskiego konceptualisty Tadeusza Mysłowskiego, „5 × Malewicz” z trzema oryginalnymi pracami Kazimierza Malewicza. Grupa młodych, świetnie ubranych, patrzy na obraz Andrzeja Wróblewskiego „Zatopione miasto” z 1948 roku. I słyszę od tych, zdawałoby się, wykształconych ludzi: „Sama bym coś takiego namalowała. O, nawet koła nie potrafi równo narysować”. Można się załamać. Obraz, rzeczywiście, wydaje się trochę dziecinnie, naiwnie malowany, na dodatek na papierze pakowym. Ale Wróblewski przecież świadomie wprowadza pewną deformację i trzeba być wyjątkowo nieczułym, by tego nie czuć. A krytykowany papier dodaje tylko smaczku i klasy temu dziełu.

Jako kolekcjoner jest pan niepoprawnie zakochany tylko w Polsce.

– Jestem patriotą, tak zostałem wychowany przez rodziców i patriotycznie podchodzę też do kolekcjonerstwa. Przez 20 lat prowadziłem trzy domy: w Nowym Jorku, Greenwich pod Nowym Jorkiem i w Paryżu. Na Zachodzie tenis ma bardzo wysoki status, otwiera każde drzwi. Wszyscy sławni i bogaci albo grają, albo grali w tenisa, więc zapraszali mnie do siebie, przyjmowali moje zaproszenia i oczywiście patrzyli na ściany pełne polskich obrazów. Choćby Andy Warhol czy wielcy artyści jak Jean Michel Basquiat czy Jeff Koons nie mogli uwierzyć, że malarstwo Eugeniusza Zaka nie jest twórczością na wskroś francuską, z niedowierzaniem przyjmowali polskie autorstwo dzieł Lebensteina czy Fangora.

Zdarzyło się panu coś pokochać ze sztuki zachodniej?

– Oczywiście. Z nowojorskiej sztuki współczes­nej posiadam po dwa obrazy Andy’ego Warhola, Juliana Schnabla, Francesco Clemente, Erica Fischla. Ale zawsze największą słabość miałem do płócien Basquiata. Jego ojciec Gerard był zresztą moim zagorzałym kibicem i nie opuszczał żadnego meczu w słynnym us Open w Nowym Jorku. Oczywiście tego uczucia nie można porównać do tego, jakie miałem do Michałowskiego czy Makowskiego. Taki kilkuletni romans.

Bardzo opłacalny.

– Gdy w latach 80. kupowałem jak szalony obrazy Basquiata, czyniłem to tylko dlatego, że byłem oczarowany jego twórczością i osobowością. Poznałem go, kiedy prowadzał się z Warholem, żyli bardzo trendy. Co drugi dzień bywali w najmodniejszej nowojorskiej restauracji Mr. Chow i słynnym klubie Studio 54, gdzie spotykali się Mick Jagger, Jim Jarmusch, Robert De Niro. Właściwie byłem jednym z pierwszych poważnych kolekcjonerów, który się nim zainteresował. Kupiłem około 30 jego ważnych obrazów, a parę lat później był światową sławą. Od kilku lat jego prace kosztują grube miliony.

Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale mi naprawdę bliżej do Eugeniusza Zaka niż Warhola. Czuję tę pretensję tych wszystkich awangardowych polskich krytyków, którzy postrzegają mnie jako tradycjonalistę. Mieszkałem w Nowym Jorku, znałem całą ówczesną śmietankę, bywałem w pracowniach Warhola, Basquiata czy Jaspera Jonesa, od którego rozpoczął się pop-art. A przeszedłem obok tego.

Może pan nie rozumiał tej sztuki?

– Coś w tym jest. Jeffa Koonsa znałem jeszcze z czasów, kiedy był maklerem giełdowym. Kiedy nagle ogłosił, że zostaje artystą, i wystawił w doskonałej galerii Leo Castellego, nie bardzo widziałem, dlaczego to takie ciekawe. Na wernisaż poszedłem z wybitnym kolekcjonerem Peterem Brantem. Koons związał się wtedy z Ciccioliną i wystawił ich wspólne zdjęcia. Mnie to kojarzyło się z pornografią i kiczem. Dwa lata później pokazał porcelanowe figurki kucyków.

Zawsze marzyłem o Picassie. 30 lat temu najlepsze jego obrazy kosztowały milion, dwa. Parę razy już miałem jakiś kupić i tchórzyłem. Przecież za taki kawałek płótna można mieć dom. Teraz żałuję

Teraz chodzą po parę milionów dolarów.

– Wiem, jak na złość przez wiele lat Koonsa miałem niemal pod nosem. Peter Brant, który jest moim sąsiadem w Greenwich i chyba największym kolekcjonerem dzieł artysty, wystawił jedną z jego prac przed domem. To ogromna rzeźba z kwiatów, chyba 20 metrów wysokości, nieustannie trzeba ją przycinać. Tyle że ja właściwie nigdy nie szedłem za pieniędzmi, ale za głosem serca. Kiedy miałem Basquiata, to żyłem Makowskim czy Fangorem. Gdybym w latach 90. skoncentrował się na malarstwie amerykańskim, finansowo byłbym dziś ustawiony do końca życia. Ale element patriotyczno?uczuciowy był ważniejszy. Chciałem pokazać światu, że Polacy też potrafią tworzyć na światowym poziomie, a szkoda, że są tak niedoceniani. Przecież Stefan Gierowski nie jest wcale gorszy od Marka Rothki, tyle że najlepsze prace pierwszego kosztują kilkadziesiąt tysięcy dolarów, a drugiego kilkadziesiąt milionów. Z artystami jest jak z modelkami. Nie zawsze najładniejsza dostaje najlepszy kontrakt, ale ta, która lepiej umie rozmawiać z fotografem, makijażystką. Tak samo jest malarzem: musi się znaleźć odpowiedni marszand, kurator, kolekcjoner... Dlatego wolę sport, jest bardziej wymierny. Brałem rakietę do ręki i ona na korcie śpiewała.

Jakie są udręki kolekcjonera? Pana przyjaciel Krzysztof Musiał mówił, że nie ma nic gorszego, niż widzieć ukochany obraz i wiedzieć, że nie stać nas na niego.

– Akurat Krzysztof nie powinien narzekać, jego stać na każdy polski obraz. Jeżeli jakiegoś nie kupił, to tylko dlatego, że wisi już w muzeum. Kiedy byłem młodszy, zawsze marzyłem o Picassie. Na przełomie lat 70. i 80. chodziłem na nowojorskie aukcje i parę razy się przymierzałem – wybitne obrazy kosztowały po milion, dwa. Kiedy już miałem wyciągnąć rękę i przebić cenę, zawsze przegrywał we mnie romantyczny kochanek na rzecz poznańskiego prawnika. Wyobrażałem sobie, że dokładnie za tyle można kupić duży dom pod Nowym Jorkiem, w pięknej willowej dzielnicy, do tego park, baseny, kort. A tu jedno płótno. No i tchórzyłem, kuliłem uszy, wracałem do domu do swojego Zaka, Makowskiego... Oczywiście dziś żałuję. Ten sam dom wart jest 10 milionów, ale Picasso – 50. Okazało się, że inwestycja w kawałek płótna jest korzystniejsza niż w kamienny gmach. Ale pocieszam się, że chyba większość osób wybrałoby jak ja. A poza tym w sztuce, proszę mi wierzyć, nie aspekt finansowy jest najważniejszy.

Jednak kupił pan kilka tysięcy obrazów, a ma kilkaset. Co pan czuje, kiedy sprzedaje dzieło?

– Obrazy są jak dzieci, tyle że trochę łatwiej oddać je w inne ręce. Gdy wiem, że ktoś ma swoją przestrzeń, nie odsprzeda płótna za rok, organizuje wystawy, to cieszę się, że ma podobną pasję, i wymieniam z tą osobą niektóre prace lub sprzedaję. Prawdziwa kolekcja jest żywa, zmienia się gust właściciela, poznaje nowe obrazy, artystów. Gdybym miał licencję na wiercenie ropy lub fabrykę farmaceutyczną i całkowitą swobodę finansową, zbudowałbym 10 lat temu prywatne muzeum dla swojej kolekcji 300 obrazów École de Paris i kontynuował z żoną Olgą kolekcjonowanie klasyki polskiej sztuki współczesnej.

Są wyjątki?

– Do niektórych obrazów uczucia są stałe i na zawsze: do „Dzieci” Michałowskiego, „Rozstrzelania” Wróblewskiego, „Rozety” Fangora. Są też obrazy, za którymi tęsknię, myślę o nich co dwa, trzy dni. Ale takie jest życie, czasami trzeba się rozstać z człowiekiem, to dlaczego nie z obrazem. Z wieloma pracami się zżyłem, ale moja rodzina, szczególnie kobiety, jeszcze bardziej. Często słyszę: wyrwać coś od Wojtka to ciężka harówka. Trzeba dzwonić, chodzić, rozmawiać, namawiać. Kiedy już ja się zgodzę, nadchodzi etap drugi: przekonanie żony lub córek, w których pokojach wiszą obrazy. To jest dopiero droga pod górkę. Dla mnie kolekcjonowanie to nie jest tylko relacja ja–obraz. To też ludzie. Nieustannie rozmawiam z marszandami, doradcami, historykami, artystami.

Są dla kolekcjonera jak swatki, łączą z obiektem ich miłości?

Coś w tym jest. W późnych latach 70. Wiesław Ochman zaprowadził mnie do mieszkania profesor Władysławy Jaworskiej na warszawskiej Ochocie, która odkryła Makowskiego dla Polski. Siedziałem tam, słuchałem jej opowieści, patrzyłem na obrazy Władysława Ślewińskiego... To z jej rekomendacji poznałem Zbyszka Legutkę i Marka Mielniczuka, marszandów, którzy mieli największy wpływ na moją kolekcję.

No i jest jeszcze związek z artystami. Pamiętam, jak kiedyś przyjechał do mnie Zygmunt Menkes, który przyjaźnił się w Paryżu z Eugeniuszem Zakiem, Markiem Chagallem, Zygmuntem Waliszewskim, Tadeuszem Makowskim... Wybitny artysta i fascynujący człowiek. Miał 80 parę lat i zobaczył u mnie obrazy, z którymi rozstawał się w latach 20. w Paryżu. Kiedy zaczął opowiadać o swoich kolegach, poczułem się jak bohater filmu Woody’ego Allena, „O północy w Paryżu”, gdzie bohater przenosi się do czasów Picassa, Dalego, Eliota. Cudowna, niezapomniana wizyta.

Grudzień 2011

Wywiad z archiwum tygodnika "Przekrój"

Pamięta pan pierwszą miłość?

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Przemo Łukasik i Łukasz Zagała odebrali w Warszawie Nagrodę Honorowa SARP 2024
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali