Nie kupuj tej kurtki
Jako przykład podaje niedawną reklamę firmy Patagonia, która przewrotnie zachęca klientów do... zrezygnowania z zakupu ich produktów. Na plakatach kampanii widnieje hasło: „Nie kupuj tej kurtki", a producenci tak tłumaczą swój nietypowy apel: „Ponieważ Patagonia pragnie być na rynku przez długi czas i pozostawić świat zdatnym do zamieszkania dla naszych dzieci, chcemy zrobić coś, co jest zaprzeczeniem dzisiejszego biznesu. Prosimy was, byście kupowali mniej i zastanowili się, zanim wydacie pieniądze na tę kurtkę lub cokolwiek innego". Swoją prośbę popierają liczbami, tłumacząc, że do wyprodukowania jednej z ich kurtek potrzebnych jest 135 litrów wody, czyli równowartość dziennego zapotrzebowania 45 osób, a proces powoduje emisję do atmosfery dwutlenku węgla w ilości 10 kg, czyli o wadze 24 razy większej niż produkt końcowy. – Mimo że sieciówki przecież tylko kopiują trendy tworzone przez projektantów, ich popularność jest ogromna. Jedna z najbardziej znanych światowych sieciówek płaci ciągłe kary za plagiatowanie ubrań od projektantów. Jednak robi to nadal, bo przy tak olbrzymiej sprzedawalności i tak jej się to opłaca – tłumaczy Matt Majzner.
Choć Topshop czy Peacock są całkowicie zależne od projektantów pod względem artystycznej wizji, to jednak one, jako ekonomiczne giganty, w ogromnym stopniu regulują współczesny rynek mody. Wystarczy spojrzeć na skutki kryzysu, które w Europie bardzo mocno podkopały pozycję dużych domów mody, takich jak Escada, Christian Lacroix czy Mariella Burani. W obliczu poważnego finansowego zagrożenia coraz powszechniejsza stała się sytuacja, w której największe projektanckie nazwiska, takie jak Sonia Rykiel, Jimmy Choo, Lanvin czy ostatnio Maison Martin Margiela, próbują utrzymać się na powierzchni, projektując linie odzieżowe dla wielkich sieci handlowych, takich jak H&M.
Moschino za trzy grosze
Dla wszystkich, którzy pragną ubierać się stylowo tanim kosztem, jednocześnie nie zasilać bezdusznego rynku sieciówek, istnieje trzecia droga. Lumpeksy. Ich zwolennicy jednym tchem wymieniają argumenty mające świadczyć o wyższości odzieży używanej nad seryjnie sprzedawaną. – Nadprodukcja ciuchów na świecie jest ogromna. Siedzimy na górze ubrań, których nikt nie używa, a korzystanie ze szmateksów to doskonały sposób, żeby przerwać ten krąg – mówi 32-letnia Dominika, z zawodu architekt, stała klientka łódzkich second-handów. – Do lumpeksów trafiają rzeczy sprawdzone, które zdążyły już przejść test „pierwszego prania", a nawet wielu kolejnych. Jeśli przetrwały tak długą drogę, to przetrwają już wszystko – mówi 24-letnia studentka dziennikarstwa Karolina.
– Poza tym w szmateksach sprzedawane są głównie ubrania z Zachodu, a one, nawet jeśli pochodzą z tym samych sieciówek, mają lepszą jakość niż te polskie – to tajemnica poliszynela.
Ona sama z ciucholandów korzysta od czasów gimnazjum. Tak jak inne miłośniczki second-handów zna dni dostaw do poszczególnych lokali i wie, jak upolować najlepsze kąski. A te czasem są naprawdę grzechu warte. – Sama upolowałam żakiet Ungaro za 12 dol. w amerykańskim lumpeksie czy spódnicę Moschino za 30 dol. – mówi Ewelina Kustra. – Nigdy nie rozumiałam osób, które swój zaniedbany wygląd usprawiedliwiały brakiem pieniędzy. Cena nie ma nic do rzeczy, bo czasem za grosze można kupić modowe rarytasy...
Choć do kupowania używanej odzieży powróciliśmy stosunkowo niedawno, warto pamiętać, że do połowy XIX w., kiedy z pełnym impetem ruszyła industrializacja, drugi obieg ciuchów był dla wszystkich naturalny. Swój wielki powrót second-handy przeżyły w latach 60. XX stulecia, kiedy to w garażach Europy Zachodniej powstały niewielkie stoiska z odzieżą z demobilu. Choć pierwotnie takie przybytki miały zaspokajać potrzeby ubogich, ich niezwykły potencjał szybko zauważyli wszelkiej maści oryginałowie – członkowie subkultur, artystyczna bohema i niepokorni intelektualiści. Wskutek pomyślnej koniunktury część lumpeksów szybko zmieniła profil – powstały znane na całym świecie second-handy i salony używanej mody, uważane niemal za luksusowe. Do takich miejsc należą choćby Spiegelbeeld w Amsterdamie, gdzie można nie tylko za grosze nabyć stare projekty Manolo Blahnika czy Calvina Kleina, ale i na miejscu uzyskać fachową poradę; londyńska Cornucopia, w której wyprzedaje się takie perełki jak cekinowa marynarka z lat 20. czy 80-letni welwetowy płaszcz; albo umiejscowione w tokijskiej dzielnicy Harajuku Chicago, gdzie od stóp do głów ubierają się japońscy miłośnicy cosplay.