Epoka zwana erą rewolucji przemysłowej otworzyła ludziom oczy na nowy obraz świata. Maszyny zdołały zejść pod wodę, jak i wzbić się w powietrze. Granice między literacką fikcją i legendami a rzeczywistością zostały zatarte. Uwierzono, że wszystko jest możliwe. Efektem tej wiary i ciężkiej pracy jest Columbia, miasto w grze BioShock: Infinite, które oderwało się od ziemi. Na setkach fruwających platform unoszą się kamienice, ulice, ogrody, fabryki, miejsca rozrywki, a nawet plaża z wielkim jeziorem. „Oderwanie od ziemi" ma także wymiar polityczny, religijny i społeczny. Mające stanowić część USA miejsce traci kontakt z macierzystymi prawami i zasadami, więc stopniowo przeobraża je w nowe. Krocząc po ulicach Columbii odkrywam piękne i przerażające efekty tej przemiany.
Booker DeWitt, bohater gry, to doświadczony detektyw, którego życie nie potoczyło się w najlepszym kierunku. Poznajemy go w sytuacji, gdy jest transportowany łodzią do tajnej stacji łączącej kontynent z Columbią, a jego zadaniem jest porwanie pewnej kobiety i powrót z nią do Nowego Jorku. Motywem działania jest chęć spłacenia poważnych długów, nie wiadomo jakich. Sam DeWitt nie jest typowym herosem, sprawia wrażenie niespecjalnie sympatycznego i bardzo niezadowolonego z tego, co musi wykonywać. Nie da się go polubić, ale jego szorstkie, cyniczne obejście pozwala nam inaczej spojrzeć na otaczający świat.
Metropolis w chmurach
Jaka jest Columbia? To przepiękny reżim. Wkraczając do tego miasta przez długi czas nie przestaniemy odczuwać bardzo wyrazistych słodko-gorzkich smaków. Nasze oczy będą pochłaniały nieprawdopodobne widoki jakich dostarczają gustowne domy i brukowane ulice w otoczeniu pięknych obłoków. W słonecznej scenerii poruszamy się wśród radosnych mieszkańców, oglądamy uliczny festyn pełen cudów techniki, dostajemy darmową watę cukrową, popcorn i hot-dogi, korzystamy z szyn i gondoli łączących dzielnice, kupujemy zaopatrzenie od mechanicznych sprzedawców czy słuchamy przypadkowo napotkanego występu muzycznego. Przez chwilę może wydawać się, że oto ludzkość oderwana od swojej typowej rzeczywistości, wojen, różnych hamujących nieskrępowanych rozwój czynników wzniosła się właśnie na swoje wyżyny i wyprzedziła „ziemską" epokę.
To jednak tylko jedna strona medalu. Druga jest mroczna i, niestety, naturalna. Kiedy wkraczamy do Columbii podziwiamy gargantuiczny rozmach konstrukcji sławiących przywódcę miasta jako proroka, niemalże pośrednika między ludzkością a trenscendencją. Gdy po pewnym czasie padają pierwsze strzały odkrywamy, że Columbia to zwykły totalitaryzm, w którym wszystko podporządkowane jest jednemu władcy, a jego rządy legitimizuje zarówno wspomniany kult, jak i rozbudowana struktura policji. Ponad policją stoi jeszcze mityczny strażnik – Songbird, wielki mechaniczny ptak jawiący się jako potwór, zdolny niszczyć całe budynki, a co dopiero pojedyncze osoby.
Do tego dochodzi nieuchronna walk klas. Wokół przywódcy miasta, Comstocka, tworzy się warstwa arystokracji, a Columbia szybko zaczyna przypominać filmowe Metropolis. Idealnie ilustrujacą to sceną jest moment, w którym główny bohater dociera do gigantycznego koncernu zajmującego się przemysłem ciężkim. Po eksploracji pięknego górnego pokładu dzielnicy zjeżdżamy windą w dół do dzielnicy biedoty. Górująca nad niedożywionymi robotnikami wieża i zegar przypominają jak żywo jeden z głównych motywów z filmu Langa, w którym robotnicy zostają zredukowani do dosłownie roli trybika, którego rolą jest bezbłędne działanie. Zresztą sam szef koncernu opowiada pracownikom przez megafon, że najlepszym stworzeniem jest pszczoła, która cały czas pracuje i nigdy nie choruje.