* * * *

David Lynch,
„The Big Dream",
Sunday Best

I choć to kino przyniosło mu największą popularność, dziś woli malować, robić zdjęcia, rzeźbić, nagrywać. Nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w filmie, choć przyznaje, że pomysły, które chciałby przenieść na ekran, nijak nie przystają do trendów narzucanych przez współczesne kino. Zawsze był nadaktywny, a muzyka nie pojawiła się znikąd. Lynch komponował dla innych, pisał piosenki na ścieżki dźwiękowe swoich filmów, angażował się w projekty innych muzyków, a kilka lat temu jego fotografie towarzyszyły albumowi „Dark Night of the Soul" stworzonemu przez nieżyjącego już Marka Linkousa (Sparklehorse) i Danger Mouse'a (producenta współpracującego m.in. z Norah Jones). „Dark Night of the Soul" było multimedialnym przedsięwzięciem w gwiazdorskiej obsadzie, bo na płycie można usłyszeć i czołówkę alternatywy, i reprezentację list przebojów – od Iggy'ego Popa przez Suzanne Vegę po wokalistę The Flaming Lips. Pierwsza właściwa płyta Davida Lyncha ukazała się jednak dopiero dwa lata temu.

I tak jak na debiutanckim „Crazy Clown Time", tak i na „The Big Dream" punktem wyjścia jest blues. To album klasyczny – bo nawiązuje do organicznej, surowej prostoty tradycyjnej muzyki z amerykańskiej prowincji. Ale i nowoczesny – autorską interpretacją założeń gatunku i elektronicznie uwspółcześnioną produkcją. Zdecydowanie lepszy od debiutu – słychać, że Lynch muzyk nabrał pewności siebie, nawet jeśli wciąż opiera swoje nagrania na spontanicznie wygenerowanych gitarowych chwytach jednorazowego użytku – jednorazowego, bo większości z nich nie potrafi powtórzyć po zarejestrowaniu. To zresztą właśnie dlatego konsekwentnie deklaruje, że nigdy nie wystąpi ze swoją muzyką na scenie. Zrobił to raz, 11 lat temu, i do tej pory wspomina koncert w paryskiej Olympii jako jedną z największych traum w życiu.

Muzyka Lyncha nie jest tak surrealna jak jego najbardziej znane filmy, choć jest filmowo plastyczna, prosta w narracji, ale stymulująca wyobraźnię wyczulonym na detal i emocje brzmieniem. „The Big Dream" to album romantyczny i fizyczny jednocześnie, konkretny i brudny – pisany szczerym sentymentalnym afektem do amerykańskiej muzyki z połowy ubiegłego wieku. Nawet jeśli nie do końca rekompensuje brak Lyncha w kinie.