– Nie byłoby mnie, Erica Claptona i Jimiego Hendriksa, gdyby nie ty – powiedział Jeff Beck do Buddy Guya, wyrażając fenomen bluesowego muzyka, który urodził się w 1936 r. i miał nieszczęście wyprzedzić swój czas.
Jeszcze w latach 50. był autorem efektu gitarowego zwanego sprzężeniem zwrotnym, który można usłyszeć m.in. w przeboju The Beatles „I Feel Fine” z 1964 r. Potem oparli na nim swoją hardrockową muzykę The Cream z Erikiem Claptonem. Dopiero wtedy zazwyczaj nieomylny szef słynnej firmy Chess – Leonard Chess, uderzył się w piersi i przyznał, że uważanie gitarowego efektu za błąd i wyciszanie go z nagrań Buddy’ego było jednym z jego największych pomyłek.
Od tego czasu nie cenzurował już sztuczek Guya, tylko pozwalał mu grać, jak chce. Wtedy fala uznania dla czarnoskórego muzyka poszybowała w górę. W 1970 r. The Rolling Stones wzięli go na wspólne tournée. Docenił go także po latach Clapton, zapraszając do nagrań, które usłyszeliśmy później pod tytułem „24 Nights”.
O tym, że zbliżającemu się do osiemdziesiątki bluesmanowi nie brakuje pary – świadczy to, że nie ma problemu z wypełnieniem dwóch płyt, gra piekielnie głośno, ostro, ale zawsze z wyczuciem. Śpiewa o swoim słodkim Chicago, wspomina Muddy’ego Watersa i jego Hoochie Coochie Mana. Pierwsza płyta jest bardziej soulowa i balladowa. Po artyleryjskim przygotowaniu w kompozycjach „Meet Me in Chicago” i „Best in Town” przychodzi czas na spokojniejsze „Feels Like Rain”, gdzie gra delikatnie jak Hendrix i Prince oraz śpiewa „One Day Away” z towarzyszeniem gwiazdy country Keitha Urbana.
Większe emocje powracają w „Damn Right, I’ve Got the Blues”. Jednak najlepszą kompozycją na płycie jest piosenka „Evil Twin”, której tytuł opisuje również skomplikowane relacje między liderami Aerosmith, czyli Stevenem Tylerem i Joem Perrym, którzy wystąpili gościnnie w nagraniu.