To straszna tragedia. W gdyńskim Teatrze Muzycznym ludzie płaczą. Wszyscy go wczoraj widzieliśmy. Jego film, który miał świetne recenzje podczas festiwalu w Toronto, także tutaj został świetnie przyjęty. To niewątpliwe jedna z najważniejszych propozycji w tym konkursie. Obraz znakomicie zrealizowany, niepokojący, rozliczający się w sposób niebanalny z przeszłością, z relacjami polsko-żydowskimi. Film o pamięci.
Marcin Wrona był człowiekiem, który we wszystko, co robił angażował się – jak sam mówił – „na 100 procent". Nosił w sobie drzazgi. Chłopak z Tarnowa, z rozbitej rodziny, jako osiemnastolatek całkowicie zerwał kontakt z ojcem. Zadzwonił do niego dopiero wówczas, gdy zaczął pracować nad filmem „Człowiek-magnes" o konflikcie między dorastającym synem i ojcem.
— Chciałem, żeby to nie był obraz oskarżycielski, lecz pojednawczy — powiedział mi kiedyś. Studiował filmoznawstwo w Krakowie, potem zdał na Wydział Radia i Telewizji w Katowicach. „Człowieka-magnes" zrealizował rok przed skończeniem tych studiów, w 2001 roku. Był zachłanny na świat. I na wiedzę. Po studiach zapisał się do Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Andrzeja Wajdy. Po drodze były jeszcze kursy scenariopisarstwa w Amsterdamie, na Borholmie i w Pradze. Praca na planie w charakterze asystenta. I świetne spektakle teatru telewizji „Pasożyt", „Skaza", Kolekcja".
Jako fabularzysta zadebiutował filmem „Moja krew". Miał 36 lat. To była opowieść o zawodowym pięściarzu, który nagle dowiaduje się, że ma przed sobą bardzo mało czasu. Zdaje sobie sprawę, że za chwilę zniknie i nikt nie będzie o nim pamiętał. Chce zostawić po sobie ślad. Proponuje więc deal młodej Wietnamce pracującej w barze na Stadionie Dziesięciolecia. On zapewni jej polskie obywatelstwo, ona urodzi jego dziecko.
A potem, w 2010 roku był rewelacyjny „Chrzest". Perfekcyjnie zrealizowany trzymający w napięciu thriller, a jednocześnie opowieść o przeszłości, która wraca do człowieka jak bumerang, o odpowiedzialności za własne życie, o miłości, a wreszcie o trudnej, ale wielkiej męskiej przyjaźni.